Władysław Henryk Piotrowski
 
Piotrowscy ze Strachociny w Ziemii Sanockiej

 

4. Rozpad wspólnoty rodzinnej

Opis czasów |  Potomkowie Andrzeja |  Giyry-Piotrowscy |  Piotrowscy „z Kowalówki”
Frynie-Piotrowscy |  „Kozłowscy”-Piotrowscy |  Szumy-Piotrowscy

      Połowa XIX wieku stała pod znakiem powolnego rozpadu wspólnoty rodzinnej rodu Piotrowskich. Pokolenie prapraprawnuka Stefana, najstarszego syna Sebastiana, Macieja Józefa, liczyło już co najmniej 16 rodzin Piotrowskich mieszkających w Strachocinie. Dla większości z członków rodu Piotrowskich więzy pokrewieństwa „po mieczu” stały się słabo odczuwalne, układy pokrewieństw coraz mniej czytelne. Bardziej czuli się związani z rodzinami swoich żon, matek czy babek. Tym bardziej, że były to najczęściej także rodziny mieszkające w Strachocinie. Właśnie w tym okresie Strachocina zamykała się coraz bardziej w swoim kręgu. Mieszkańców wsi było już tak dużo, że dla młodych ludzi nie było problemem znaleźć sobie partnera we wsi, który nie byłby krewniakiem. Przy decyzji o małżeństwie decydującą stała się sprawa zamożności rodziców młodożeńców. Co prawda, było to bardzo ważne zawsze, także w poprzednich okresach, ale brane pod uwagę były także inne elementy sytuacji, m.in. właśnie sprawa pochodzenia czy statusu społecznego kandydata.
      Na rozpad wspólnoty rodowej decydujący wpływ miało rozwarstwienie majątkowe wśród Piotrowskich. Tutaj trzeba podkreślić, że na tle sytuacji w innych strachockich licznych rodach, np. Radwańskich, Galantów czy Cecułów, to rozwarstwienie wśród Piotrowskich i tak nie było zbyt duże, niemniej postępowało z pokolenia na pokolenie. Oczywiście, każda rodzina starała się bronić przed pauperyzacją na wszystkie możliwe sposoby. Jak już wspomniano, podstawową sprawą dla sytuacji materialnej poszczególnych rodzin było kojarzenie małżeństw. Rodzice starali się nie pozostawiać tej sprawy przypadkowi, co najczęściej oznaczało, że główni zainteresowani, tj. młodzi kandydaci do małżeństwa, mieli niewiele do gadania przy wyborze partnerów. O sprawach uczuć między młodymi z reguły nikt w ogóle nie wspominał. Oczywiście, zdarzały się wyjątki i przypadki „buntu” młodzieży - wśród Piotrowskich nie były one jednak zbyt częste - ale najczęściej były one skutecznie tłumione i wszystko wracało do normy.
      Poza sprawą ożenku na sytuację majątkową rodzin miała ogromny wpływ szeroko pojęta ich gospodarność, podejście do pracy, oszczędność w wydatkach, styl życia. Sprawy te układały się w rodzinach Piotrowskich różnie, ogólnie można jednak stwierdzić, że nie było wśród Piotrowskich przypadków jakiegoś wyjątkowego lenistwa, pijaństwa, czy innego utracjuszostwa. W tym czasie, jak już wspomniano w części pierwszej, ogromną plagą społeczną we wsi było właśnie pijaństwo. Wielu mieszkańców Strachociny piło nałogowo, „na umór”, do utraty ostatniego majątku. Strachocina pod tym względem nie była jakimś wyjątkiem, pijaństwo od wieków było powszechne w całej Galicji (jeszcze gorzej było w zaborze rosyjskim!), wręcz odwrotnie, Strachocina nawet pod tym względem różniła się „in plus” w porównaniu z sąsiednimi wioskami, ale jednak i w Strachocinie pijaństwo było bardzo powszechne. Miejscowi księża na darmo nawoływali do trzeźwości, tworzyli przy kościele Koła Trzeźwości, niewiele to pomagało. Na tym tle Piotrowscy byli wyjątkiem, praktycznie nie było wśród nich pijaków (czyżby to dalekie echa ich tatarskiego, muzułmańskiego, pochodzenia?). Gorzej było z innym nałogiem, który przywędrował do wsi z wielkiego świata, z tytoniem. Temu nie oparli się nawet najrozsądniejsi wśród Piotrowskich. Fajka była nieodłącznym rekwizytem każdego mężczyzny. Pojemnik z machorką był u każdego dorosłego mężczyzny zawsze zatknięty za pas, w kieszeni pasa znajdował się krzemień i hubka. Za krzesiwo służył grzbiet składanego noża przywieszonego do pasa. Po wypaleniu jednej fajki załadowywano natychmiast następną. Oczywiście, nie paliła żadna z kobiet. Palenie było tą słabostką, niestety dość kosztowną jak na kieszeń przeciętnego mieszkańca wsi, której nie mógł odmówić sobie żaden mężczyzna.
      W ogromnej większości Piotrowscy byli to ludzie bardzo poważni, rozsądni, opanowani, podchodzący do życia bardzo pragmatycznie. Oczywiście, powyższe cechy charakteru nie występowały u wszystkich Piotrowskich w tym samym natężeniu, ale generalnie tak można ich oceniać. Nie byli efekciarzami, nie próbowali życia ponad swoje możliwości majątkowe, w większości byli bardzo oszczędni. Ich stosunek do pracy był także bardzo poważny i rozsądny, chociaż wydaje się, że nie odznaczali się specjalną pracowitością, zapewne nie mieli tego w genach. Ale byli obowiązkowi i sumienni. Także dobierając współmałżonków dla swoich dzieci, rodzice starali się zwracać uwagę na te cechy charakteru u kandydatów. To ułatwiało późniejsze szybkie dostosowywanie się nowych członków rodzin do standardów przyjętych wśród Piotrowskich.
      Systematyczny rozkład wspólnoty rodowej powodowała także sytuacja przestrzenna zamieszkania Piotrowskich. Z biegiem czasu utrwaliło się kilka lokalnych ośrodków rodu rozrzuconych na terenie całej wsi. Poszczególne rodziny utrzymywały bliskie kontakty sąsiedzkie tylko z najbliższymi, w sensie położenia, rodzinami. Były to nie tylko rodziny Piotrowskich, chociaż z biegiem czasu regułą było (jako wynik podziałów spadkowych), że rodziny Piotrowskich mieszkały „gniazdami”, po dwie i więcej obok siebie. Niemniej, bliskie kontakty utrzymywali Piotrowscy także z innymi rodzinami, nie tylko Piotrowskimi. Coraz częściej do głosu dochodziły także przyjaźnie rówieśnicze, znajomości ze wspólnej pracy zarobkowej, z wiejskich zabaw, z uczestnictwa w ceremoniach kościelnych, itd.
      Wszystkie te przyczyny rozkładu rodowej wspólnoty Piotrowskich (także innych wielkich rodów strachockich) występowały „od zawsze”, ale z każdym pokoleniem ich efekt działania był coraz wyraźniejszy. Poszczególne rodziny powoli oddalały się od siebie, niemniej ciągle jeszcze istniało poczucie więzi rodowej. Piotrowscy pomagali sobie nawzajem, przyjaźnili się między sobą, odwiedzali podczas świąt, brali udział w imprezach rodzinnych typu wesela czy chrzciny, obowiązkowo brali udział w pogrzebach członków rodu, pielęgnowali wspólną tradycję rodową. Dzieci Piotrowskich każdemu dorosłemu Piotrowskiemu mówiły „stryku” i całowały w rękę. Starsi w takim przypadku mówili do siebie „swoku”.
      Z najważniejszymi wydarzeniami politycznymi tego okresu, tj. wydarzeniami 1846r. („rabacja galicyjska”) i uwłaszczeniem wsi z 1848r. Piotrowscy prawdopodobnie nie byli bezpośrednio związani, przynajmniej nie utrwaliło się to w tradycji rodzinnej. Stosunki Piotrowskich z dworem w tym czasie były dobre, ale chyba niezbyt bliskie. Jeżeli nawet Piotrowscy mieli obowiązek odrabiania pańszczyzny (wiele wskazuje na to, że nie), to wysyłali do pracy swoich parobków. Ustawa uwłaszczeniowa nie wywołała rewolucji w ich życiu. Dalej uprawiali swoją ziemię, starając się robić to coraz lepiej. Z tym jednak ciągle nie było dobrze. Powszechnie używano jeszcze pługa z drewnianym lemieszem ( z żelaznym okuciem), pług całkowicie żelazny wchodził do użytku powoli. Prymitywny pług i ciężkie warunki terenowe powodowały, że orka była pracą niezmiernie ciężką. Ziemię orano płytko, bardzo wąsko, na zagonki czteroskibowe. Pomiędzy zagonkami pozostawiano szerokie bruzdy, aby mógł nimi spływać nadmiar wody. W tych bruzdach, których było bardzo dużo, zboże nie rosło, jedynie chwasty. Po żniwach długo, do późnej jesieni, pozostawiano ścierniska jako pastwiska dla bydła. Wszystko to powodowało, że pola były ogromnie zachwaszczone, co zdecydowanie zmniejszało plony. Jeżeli chodzi o uprawiane rośliny, to wielkich zmian nie było. Dalej uprawiano wszystkie zboża, może jedynie zakres zasiewów żyta i pszenicy zwiększył się kosztem zmniejszenia upraw owsa i zaniechania uprawy orkiszu. Więcej siano gryki (tatarki), z której wyrabiano najbardziej lubianą kaszę, wprowadzono do uprawy na większą skalę buraki ćwikłowe i fasolę, rozszerzano uprawę ziemniaków.
      Połowa XIX wieku to okres z którego zachowało się w tradycjach rodzinnych Piotrowskich już stosunkowo dużo opowieści o codziennym życiu, m.in. o sposobie ubierania się. Piotrowscy nie różnili się pod tym względem od innych bogatszych mieszkańców wsi. Na co dzień ubierali się w lnianą samodziałową odzież wykonywaną najczęściej we własnym zakresie. Płótno lniane przywożono z warsztatów tkackich ze wsi okolic Brzozowa i Rymanowa. W Strachocinie nie było tradycji tkackich, w gospodarstwach wytwarzano jedynie przędzę lnianą. Stroje odświętne różniły się od codziennych zdecydowanie. Strachocina nigdy nie dopracowała się jakiegoś odrębnego, jednolitego stroju „ludowego”. Kobiety ubierały się różnorodnie, regułą w tym okresie były kolorowe długie spódnice, często bogato wyszywane, oraz białe koszule z cienkiego lnianego materiału, także kolorowo wyszywane i haftowane. Na to ubierały kolorowe serdaki, w zimie kożuchy. Ważnym elementem stroju była chustka na głowę, duża, kwiecista. Tylko młode dziewczyny chodziły z gołą głową. Dominującym elementem stroju męskiego była wełniana, kolorowa sukmana, wzorowana na szlacheckich żupanach. Także szeroki pas skórzany, ozdobiony mosiężnymi nitami i tzw. karyczkami, mosiężnymi błyszczącymi krążkami, nawiązywał do słynnych szlacheckich pasów słuckich. Wszyscy, zarówno kobiety jak i mężczyźni, nosili od święta wysokie skórzane buty. Dzieci na co dzień od wiosny do późnej jesieni chadzały boso, wśród starszych zdarzało się to tylko najuboższym, bogatsi, m.in. Piotrowscy, chodzili w trzewikach lub lekkich drewniakach. Noszenie butów w lecie było swojego rodzaju nobilitacją. Całą bieliznę i pościel wykonywano z płótna lnianego.
      Lnu siano w gospodarstwach dużo, zarówno na własne potrzeby jak i na sprzedaż, a raczej często na wymianę. Zebrany z pola len (wyrywano go z korzeniami a nie koszono) suszono i „odgławiano” na tzw. „rafie”, tj. oddzielano koszyczki nasienne z ziarnem urządzeniem podobnym do dużego grzebienia. Z ziarna wyrabiano olej jadalny, podstawowy tłuszcz używany przez okrągły rok w wielu domach. Słomę lnianą albo „roszono” przez jakiś czas, tzn. rozkładano na polu poddając ja działaniu rosy nocnej i słońcu, albo moczono w wodzie Potoku Różowego i suszono, po to aby skutecznie oddzielić włókno od zdrewniałej części łodygi. Po ostatecznym wysuszeniu len „międlono”, tj. łamano łodygi w ręcznym urządzeniu zwanym „międlicą”. Międlica to rodzaj dużych drewnianych nożyc z jednym ramieniem zamocowanym na stałe, wyposażonym w dwa rowki zamiast ostrza, i drugim ramieniem ruchomym, o stępionym podwójnym ostrzu, wchodzącym w rowki stałego ramienia. Podczas „międlenia” połamane resztki zdrewniałej łodygi („paździerze”) odpadały od włókna, należało uważać aby przy operacji „międlenia” nie pociąć włókien. Po wyczesaniu na „szczeci” (rodzaj dużego zgrzebła) resztek paździerzy i zanieczyszczeń, a także krótkich włókien („kłaków”), otrzymywano gotowe lniane przędziwo (zwijano je w motki), z którego wyrabiano przędzę. Cały proces uzyskiwania przędziwa był pracochłonny i uciążliwy. Zajmowały się nim głównie kobiety późną jesienią, a w okresie zimy, z przygotowanego przędziwa robiły przędzę. Służyła do tego „kądziel”, urządzenie składające się z tzw. „przysiadki”, cienkiej wąskiej deski z zamontowanym pionowo zaostrzonym kijem, oraz wydrążonego drewnianego wałka („krążel”), nadzianego na kij, mogącego obracać się na tym kiju. Kądziel ustawiano na ławie, prządka siadała na ławie i deseczce „przysiadki” i wyciągała umiejętnie jedną ręką pojedyncze włókna z lnianego przędziwa umocowanego na wałku. Do skręcania nici służyło drewniane wrzeciono (podobne do dziecięcego bąka), wprawiane w ruch obrotowy drugą ręką. Skręconą nić nawijała prządka odcinkami na wrzeciono. Cała operacja wymagała ogromnej wprawy aby nić była równa, nie za gruba i nie za cienka (wtedy rwała się). Wszystkie kobiety od najmłodszych lat uczyły się czynności prządki, przędły właściwie całe życie, z reguły do mistrzostwa dochodziły po wielu latach praktyki. Kiedy wrzeciono zapełniło się ukręconą nicią, przewijano ją na tzw. „motowidło”, lekką konstrukcję z listew, która służyła do czasowego magazynowania przędzy. Każde 25 nitek stanowiło „pasmo” i było związane oddzielnie. Po zapełnieniu motowidła określoną ilością „pasm” (najczęściej 150 sztuk, tzw. „łokieć”) przędzę zdejmowano i przygotowywano do tkania. Z przędzy tej tkano płótno lniane.
      Jak już wspomniano, Strachoczanie, także Piotrowscy, nie specjalizowali się w tkactwie. Przędzę lnianą wymieniano na gotowe płótno, czasem płacąc za tkanie pieniędzmi, jeszcze częściej płacąc „w naturze”, motkami przędzy, we wsiach okolic Brzozowa, Rymanowa i Krosna. Podobnie jak z lnem postępowano także z konopiami, z tym że fazę „międlenia” realizowano dwoma urządzeniami, najpierw zgrubnie na „cierlicy” (miała jedno ostrze i jeden rowek na swoich ramionach), dopiero później na „międlicy” (czasem ten sposób stosowano także do lnu). Nici konopnych (z reguły przędzono je grubiej) używano do wyrobu lin, powrozów i grubego płótna na worki i płachty. Podobną, grubą przędzę robiono także z „kłaków” lnianych, pozostałych z czyszczenia przędziwa lnianego. Gotowe płótno przywiezione od tkacza „bielono”, rozkładając je na trawie na słońcu i polewając wielokrotnie wodą. Czynność ta należała najczęściej do obowiązków dzieci, tak samo jak obowiązek pilnowania aby po płótnie nie chodziło ptactwo domowe. Aby nadać płótnu delikatność było ono wielokrotnie prane przy pomocy „kijanek”, specjalnych drewnianych pacek.
      Słowem „kądziel” określano często samą czynność kręcenia nici, a zwrot „iść z kądzielą” oznaczał wyjście ze swoją pracą do sąsiadki lub przyjaciółki. Regułą było, że przędzenie nie odbywało się indywidualnie, prządki schodziły się razem, co najmniej dwie, trzy, czasem więcej, i pracowały wspólnie. Robiły swoją robotę mechanicznie, przy okazji prowadząc rozmowę. Była to idealna okazja do snucia opowieści na najróżniejsze tematy, poruszania spraw rodzinnych, historii rodzinnej, plotkowania o wydarzeniach we wsi, itd. Nie inaczej było w rodzinach Piotrowskich. Było to zjawisko socjologiczne nie do przecenienia, przędzenie zajmowało kobietom mnóstwo czasu, gromadziło razem osoby w najróżniejszym wieku. Sama praca była bardzo męcząca, ale nie wymagała jednorazowo dużej siły fizycznej, wykonywały ją kobiety nawet do późnej starości. A między nimi kręciły się bawiące się dzieci, wychwytując co ciekawsze opowieści. Trwała intensywna międzypokoleniowa wymiana informacji, przekazywania tradycji, a także proces wychowywania kolejnych młodych pokoleń.
      Z połowy XIX wieku pochodzą pierwsze dokładniejsze opisy zwyczajów świątecznych panujących w rodzinach Piotrowskich w tym okresie. Najwięcej informacji zachowało się o obrzędach wigilijnych, wolny od ciężkiej pracy czas w tej porze roku sprzyjał snuciu wspomnień wigilijnych w gronie rodzinnym i zachowaniu ich w pamięci. Oczywiście, nie znano jeszcze w tym czasie choinki, którą zastępował wieniec z jedliny podwieszony do powały. Cała rodzina gromadziła się przy stole wigilijnym zasłanym białym lnianym obrusem. Pod obrus kładziono siano i ziarna wszystkich zbóż. Oprócz najbliższej rodziny w wieczerzy wigilijnej brali udział przedstawiciele innych rodzin klanu Piotrowskich (a także rodzin spokrewnionych), oraz ta służba, która nie dostała wolnego na odwiedziny swoich domów rodzinnych. Była to jedyna okazja w roku kiedy tak liczne grono rodzinne spotykało się razem. Przed wieczerzą wszyscy odmawiali modlitwę, później gospodarz domu składał wszystkim życzenia pomyślności i obdzielał opłatkiem. Po podzieleniu się opłatkiem podawano na stół ząbki czosnku, którymi rzucano po kątach izby „wypędzając złego ducha”. Potraw na stołach Piotrowskich było tradycyjnie 12, na stół podawano wszystko co najlepsze (z wyjątkiem mięsa), różnego rodzaju kluski, z kapustą, grzybami, makiem i miodem, a także pierogi, groch, fasolę, kapustę, w różnych zestawach i na różny sposób przyrządzane. Największym przysmakiem dla starszych uczestników był „kwas”, rodzaj zupy przygotowywanej z kwasu kiszonej kapusty (odmiana góralskiej „kwaśnicy”, ale bez kapusty). Dla dzieci największym przysmakiem były placki z makiem i miodem oraz kompot z suszonych śliwek („juszka”). Od każdej potrawy gospodarz pierwszą łyżkę odbierał do drewnianego skopka i wynosił do obory dla bydła, aby i zwierzęta uczestniczyły w tym uroczystym dniu w ogólnej radości. Ze stodoły przynosił snop słomy, którą rozkładał na podłodze w kącie izby (na pamiątkę stajenki betlejemskiej). Była to ogromna atrakcja dla dzieci, szczególnie chłopców, którzy swawolili na tej słomie cały wieczór (czasem włączała się i starsza młodzież). Wieczerza wigilijna nie mogła obyć się bez picia gorzałki, mimo nawoływań księży do umiarkowanego picia w tym dniu. W trakcie wieczerzy śpiewano kolędy i pastorałki, czasem bardzo swawolne. Po skończonej wieczerzy w jednym domu uczestnicy przechodzili do innych domów rodziny, na kolejne „wilije”. Wędrówki i wieczerze trwały do północy, do uroczystej pasterki w kościele. Przez cały okres „godów” (świąt Bożego Narodzenia) po domach wędrowali kolędnicy, w Strachocinie zwanych „połażnikami”. Podejmowano ich jadłem i wódką, obdarowywano drobnymi podarkami.
      Informacji z tych czasów o zwyczajach związanych z okresem Wielkanocy zachowało się mniej. Są przekazy o robieniu pisanek, o święceniu jadła, o dzieleniu się święconym jajkiem. Pisanki robiono w ten sposób, że nanoszono na jajko wzór płynnym woskiem, a później kolorowano jajka w barwnikach roślinnych, typu wywar z cebuli, buraków ćwikłowych czy oziminy. Zajmowały się tym podrastające dzieci.
      Także z tych czasów zachował się opis ciekawego zwyczaju pogrzebowego, tzw. „wypraszania” zmarłego. Prowadził „wypraszanie” jeden ze starszych mężczyzn przy trumnie zmarłego przed wyniesieniem jej z domu. Odmawiał psalmy pokutne, intonował pieśni żałobne, wygłaszał rodzaj mowy pochwalnej zmarłego, wysławiając jego cnoty i zasługi. Na koniec występując jako zmarły przepraszał obecnych za wszystko złe, które im kiedykolwiek wyrządził. Wymieniał poszczególne złe uczynki poprzedzając słowem „przebaczcie mi...”. Zebrani po każdym wezwaniu odpowiadali chóralnie „przebaczamy!”. Następnie „wypraszalnik” w imieniu zmarłego żegnał się z rodziną, domem i dobytkiem. Z tego czasu (ale tradycję ma zapewne wiele starszą) datuje się także zwyczaj trzykrotnego stuknięcia trumną o próg domu zmarłego przy wynoszeniu jej do kościoła. Po pogrzebie odbywała się obowiązkowo stypa, najczęściej suto zakrapiana gorzałką. Na szczęście, u Piotrowskich stypy nie przybierały nigdy takiego obrotu jak zdarzało się to często w innych domach, gdzie podczas stypy dochodziło do gorszących scen, czasem kłótni rodzinnych a nawet bójek, albo wprost przeciwnie, wesołych śpiewów łącznie z tańcami.
      W tradycjach rodzinnych Piotrowskich przechowało się także wiele innych informacji dotyczących zwyczajów towarzyszących innym świętom religijnym i wydarzeniom rodzinnym, z tym że często trudno o umiejscowienie w czasie jakiegoś zwyczaju, który przetrwał w rodzinach Piotrowskich przez wieki. Zapamiętany jako odwieczny lub o wiele późniejszy, mógł mieć swój początek właśnie w tym okresie. Trzeba zaznaczyć, że mieszkańcy Strachociny, co prawda z dużym oporem, ale systematycznie przejmowali tradycje i zwyczaje od świata zewnętrznego, traktując je później jako własne i tylko strachockie.

 
Do podrozdziału 'Druga siła w Strachocinie'
Do spisu treści
Do podrozdziału 'Rozpad wspólnoty (Potomkowie Andrzeja)'

 
Do witryny Stowarzyszenia Piotrowskich ze Strachociny
Powrót do witryny Stowarzyszenia Piotrowskich ze Strachociny"