Wiesław Kielar: I nasze młode lata.
Wydawnictwo Dolnośląskie. Wrocław 1987
(str.: 86 - 168)

STRACHOCINA

PODRÓŻ.

Od niepamiętnych czasów rok w rok wyjeżdżaliśmy na wakacje do Strachociny. Najmłodszy Kazio już siedział tam od miesiąca. Naszym psim obowiązkiem, jak mawiał wujek, było stawić się u niego jeszcze przed jego imieninami, inaczej była obraza boska i wiele przeprosin z mnóstwem wykrętów - ze strony rodziców oczywiście. Już na długo przed feriami mieliśmy przysłowiową Reisefieber. Nie mogliśmy się doczekać dnia wyjazdu. Strachocina była dla nas co najmniej tak atrakcyjna jak dzisiaj, powiedzmy, Wyspy Kanaryjskie.

Wyjazd na wakacje to była cała wyprawa. Prócz nas jechał także bagaż w dwóch wielkich koszach wiklinowych, zawożony na stację wcześniej przez tragarza. Jeszcze wcześniej wysyłano telegram, zawiadamiający o naszym przyjeździe, zawsze jednakowej treści: „Proszę konie jutro. Lola”.
- Konie zostały uproszone po zaznajomieniu się z treścią depeszy - pokpiwał wujek z matki po naszym przyjeździe.

Pociąg do Sanoka odchodził około dziesiątej rano. Ojciec zwykle odprowadzał nas na stację, kupował bilety drugiej klasy i odwoził do Przemyśla. Tu była przesiadka na następny pociąg, zdążający do Chyrowa, ale dopiero po upływie dwóch godzin. W obszernej, pełnej luster i palm restauracji dworcowej, gdzie czekaliśmy na pociąg, podchodził do naszego stolika sam właściciel. Ojciec wypijał z nim zwykle koniak, my jedliśmy lody, Olek zaś ulatniał się pod byle pretekstem na peron, gdzie mógł sobie swobodnie popalić, czego jeszcze nie śmiał robić przy ojcu.

Od Przemyśla zdani byliśmy na opiekę Olka, chyba że jechała z nami matka. Pociąg do Przemyśla był pośpieszny lub przyspieszony, z wygodnymi pulmanami, ale następny do Chyrowa, składał się ze starych jak świat wagonów, ponoć pamiętających jeszcze dobre austriackie czasy. Na każdym przystanku - a było ich bez liku - zatrzymywał się z groźnym zgrzytem i piskiem kół na stalowych szynach. Za każdym też razem przeciągając sylaby konduktor oznajmiał gromkim głosem nazwę przystanku: Baakończyce! Heeermanowice! Dooobromil! Wysiadać! Po chwili machał czerwoną chorągiewką: Wsiaaadać! Drzwi zamykać, ooodjazd! - i gdy pociąg był już w dobrym biegu, zgrabnie wskakiwał na długi stopień ciągnący się wzdłuż całego wagonu. Sprawdzał, czy drzwi od przedziałów są pozamykane - do każdego przedziału prowadziły drzwi z zewnątrz - następnie zniknąwszy za jednymi z nich, zabierał się do sprawdzania biletów. Szczególnie skrupulatnie kontrolował siedzących gęsto w przedziale Żydów, którzy mieli zwyczaj wy kupować bilety o jedną stację bliżej.<

Od Dobromila teren stawał się znacznie bardziej pofałdowany. Pociąg wił się powoli między zalesionymi wzgórzami, toczył się przez liczne mostki przerzucone nad bystrymi, lśniącymi w słońcu potokami o brzegach zacienionych gdzieniegdzie wierzbami. Mijał ukwiecone łąki, miejscami już skoszone, na których uwijali się wieśniacy w Imanych portkach, z wypuszczonymi zgrzebnymi koszulami. Kobiety z grabiami, odziane w białe bluzki i szerokie kolorowe spódnice, pracowały w pocie czoła. Koło nich uwijały się małe dzieci, które zakrywały wstydliwie okrągłe buziaczki krótkimi koszulkami, ukazując bezwstydnie resztę swych drobnych i chudych ciałek. Odważniejsze pozdrawiały podróżnych machaniem rączek, na co my, siedzący z twarzami przylepionymi do szyb, skwapliwie odpowiadaliśmy. Jazda pociągiem była dla nas niezwykłym przeżyciem. Jeździliśmy wówczas zaledwie raz w roku, właśnie na wakacje i z powrotem. Nic dziwnego, że wciąż zmieniający się krajobraz migocący za oknami pociągu chłonęliśmy z takim przejęciem, jakbyśmy oglądali film w kinie pana Gilowskiego, co też wówczas zdarzało się bardzo rzadko i wyjątkowo.

Pociąg wyleciał teraz na równinę i gnał, stukając jednostajnie na spojeniach szyn. Góry jakby się oddaliły, z zielonych stały się ciemnoniebieskie i hen, daleko, na horyzoncie zlewały się z błękitem pogodnego nieba. Nieskończona szachownica zielono-żółtych pól przesuwała się jednostajnie przed naszymi oczami. Te najbliższe zdawały się rozmywać w kolorowe, niejednostajne pasy, raptownie przerywane krechami ciemnych słupów telegraficznych, połączonych pajęczyną drutów, które tańczyły raz wyżej, to znowu niżej - takie przynajmniej odnosiło się wrażenie, patrząc z okna pędzącego pociągu.
Gwizd lokomotywy oznajmiał, że zbliżamy się do jakiegoś miasta. Świadczyły też o tym liczne wagony stojące na bocznicy obok tartaku, załadowane przeważnie wielkimi pniami ściętych w pobliskich lasach drzew i równo poukładanymi niezliczonymi deskami. Pociąg zwalniał bieg, raptownie hamował ze zgrzytem kół, podskakując na zwrotnicach. Gotowi już do wysiadania pasażerowie wpadali na siebie, obijając się jeden o drugiego i tłukąc boleśnie.
- Chyyyrów!... Wysiadać!... Przesiaaadać!... Chyyyrów! -- wołał donośnie konduktor, zeskoczywszy na peron.

Z przepełnionych wagonów trzeciej klasy wysypywało się ludzkie mrowie. Wrzaski, przekleństwa, nawoływania, płacz dzieci. Konduktor indagowany przez pasażerów, objaśniał spokojnie, do którego pociągu mają się udać. Chyrów był wówczas dużą stacją węzłową. Stąd odchodziły pociągi do Przemyśla, Sambora, Drohobycza, Stryja i do Zagórza, co nas najbardziej interesowało.
Pociąg nasz miał odejść dopiero za półtorej godziny. Na stacji zrobiło się ciasno i sennie. Większość pasażerów odjechała w kierunku Sambora i dalej do Drohobycza i Borysławia. Parę żydowskich rodzin, z mnóstwem walizek i różnych tobołków oraz równie liczną dzieciarnią - rozsiadało się na peronie, szwargocąc głośno niezrozumiałym dla nas żargonem. Wysiądą później głównie w Krościenku, będącym wówczas ich ulubionym letniskiem. Upał dokuczał solennie, czas dłużył się w nieskończoność, słowem było nudno i sennie. Wreszcie podstawiono pociąg, tablice przed nim objaśniały, że jedzie do Zagórza. Hałaśliwi Żydzi i milczący nieliczni chłopi usadowili się na ławkach trzeciej klasy. My zajmowaliśmy prawie pusty przedział połączonej drugiej i pierwszej klasy.

Teraz pociąg serpentynami wlókł się pod górę, sapał i dymił, pokonując trudny, górski teren z szybkością piechura. Na skalistych zboczach porośniętych gdzieniegdzie karłowatymi drzewami i krzakami pojawiały się małe trawiaste połacie, na których czerwieniały dorodne poziomki. Biegaliśmy rozgorączkowani od okna do okna. Po drugiej stronie błyskała w słońcu spieniona górska rzeka, wiernie nam towarzysząca od Chyrowa. Strwiąż, dopływ Dniestru, jak objaśnił nas Olek. Tymi wzgórzami przebiega wielki europejski dział wód. Rzeki, które dotychczas mijaliśmy, a więc San z licznymi dopływami, wpadają do Wisły, a ta do Bałtyku, natomiast Dniestr płynie w odwrotnym kierunku, ku Morzu Czarnemu. Za chwilę, minąwszy Uherce, przebiliśmy się długim tunelem na drugą stronę gór, żegnając piękny, rwący i wijący się wśród zalesionych stoków Strwiąż, by znowu ujrzeć nasz San, z którym rozstaliśmy się w Przemyślu.

Olek, jak przystało na opiekuna, był niezwykle ważny, surowy, ale też i nieoceniony jako przewodnik. Znał trasę doskonale, każde miasteczko, przystanek, rzekę czy grzbiet górski, o wszystkim też nas dostatecznie informował.<
- Ten wielki łysawy stok z prawej to Bezmiechowa. Tu odbywają się zawody szybowcowe.
Jakby na potwierdzenie można było dostrzec krążący w górze szybowiec. Wielki ptak, niczym jastrząb lub bocian, wykorzystując prądy powietrza wznosił się coraz wyżej bez pomocy motoru czy ruchów skrzydłami. Od Olka dowiedzieliśmy się, co to są te prądy wstępujące, gdzie występują i jakie mają znaczenie w szybownictwie, i że miejscowość, obok której teraz przejeżdżamy, nazywa się Ustianowa, specjalny zaś przystanek u stóp wielkiego stoku to też Bezmiechowa i że ta nazwa ma przypuszczalnie związek właśnie z tymi prądami powietrza.

- Bezmiechową w dni pogodne można też widzieć dobrze z plebanii, jeśli się spojrzy w kierunku południowym - dodawał Olek na zakończenie swojego wykładu. Tymczasem pociąg parł nieprzerwanie naprzód 4 po chwili zobaczyliśmy na stromym skalnym wzniesieniu, wśród wielkich jodeł o konarach poszarpanych wichrami romantyczne ruiny zamku w Załużu. U stóp ruin rwący w tym miejscu San walił spienioną wodą wprost w skałę i rozbryzgiwał się z szumem. A potem skręciwszy nagle pod ostrym kątem, rozlewał się szeroko na półkolistej zielonej równinie ciągnącej się parę kilometrów, aż pod Sanok, bielejący kamieniczkami na wysokim brzegu. Pociąg, wyrwawszy się z gór, zataczał na równinie wielki łuk, sunąc umocnionym brzegiem Sanu. Teraz miasto było widać jak na dłoni, a nawet można już było odróżnić poszczególne kamienice i strzeliste wieże kościołów.
Zbliżaliśmy się do wrót raju, tak bowiem myśleliśmy o Strachocinie.

Ostro hamując, pociąg zatrzymał się przed ukwieconym peronem, nad którym widniał dużych rozmiarów napis „Sanok-miasto”, a obok niego jeszcze większy „Cukier krzepi”. Pod kasztanami stały konie plebanijne. Nie mieliśmy co do tego wątpliwości, bo były różne maścią, jeden siwy, drugi kasztanowy i zaprzężone do dobrze nam znanej bryczki, na której siedziała ciocia Adela. Prócz tego oczekiwała nas jeszcze furmanka. Wujek musiał być w dobrym humorze, skoro odstąpił nam bryczkę. Ciocia zwykle jeździła do Sanoka furmanką, bryczka była wyłącznie do dyspozycji księdza proboszcza. Szybko ładowano bagaż na furmankę powożoną przez Pawła Winnickiego, specjalnie wynajętego, zaprzężoną w jednego konika, ale niezwykle silnego. W bryczce Olek zajmował miejsce wysoko na koźle, obok Jędrka Dołoszyckiego, uwielbianego przez nas parobka plebańskiego. Obie panie - Adela i mamusia - rozsiadały się wygodnie na miękkich, sprężynujących, krytych ceratą siedzeniach, zasłanych jeszcze derką, biorąc w środek zaaferowaną Władę. Staszek i ja lokowaliśmy się naprzeciw u ich stóp, na dodatkowym rozkładanym siedzeniu, wąskim i niezbyt wygodnym. Paweł Winnicki brał na swoją furmankę Wiktę.
- Wio!! Wio!! Siwa, wio!, Cukier, wio!

Wyjątkowo obciążona bryczka ruszyła po bitej i pokrytej kurzem jezdni ostro pod górę, w kierunku śródmieścia. Parterowe domki Olchowiec, przedmieścia Sanoka, ustąpiły jednopiętrowym kamieniczkom, których partery były zajęte przez sklepiki żydowskie. Teraz, późnym popołudniem, miały żaluzje spuszczone do połowy, znak, że już najwyższy czas zamykać sklepy. Pejsaci Żydzi w jarmułkach, ubrani w czarne chałaty, siedzieli grupkami u bram swoich domostw. Ich brudne i krzykliwe dzieci bawiły się na ulicy obok śmierdzących rynsztoków pełnych przeróżnych odpadków. Upstrzoną końskim i bydlęcym łajnem jezdnią przemykała od czasu do czasu jakaś furmanka lub dorożka, wznosząc chmurę kurzu dobitnie pachnącego zwierzęcymi odchodami. Na trotuarach ruch o tej porze był niewielki, jedynie na skrzyżowaniu ulic pośrodku miasta stało paru wyrostków, ze znudzeniem obserwujących otoczenie. Ujrzawszy naszą obładowaną bryczkę, zaczęli demonstracyjnie liczyć każdego z osobna palcami. Wzięli nas widać za Żydów, biednych i z natury oszczędnych, mających zwyczaj obładowywać furmanki niezliczoną ilością pasażerów.

Jędrek, cmoknąwszy, podciął batem konie. Bryczka potoczyła się wartko, zwłaszcza że droga wiodła teraz po stromiźnie w dół, aż do młyna. Olek, dotąd jedynie statystujący Jędrkowi, miał okazję podkręcić korbkę hamulca. Jakże mu tego zazdrościłem. Zawsze moim marzeniem było siedzieć na koźle, podtrzymywać lejce, smagać batogiem konie, pokręcić od czasu do czasu korbką... Ach, być furmanem! Te moje marzenia przerwał słodki głosik cioci Adelci.
- Dzieci, spójrzcie tam na prawo, w górę... Widzicie? To góra Parkowa, a na niej kopiec, widzicie? To ja z mamusią, gdy jeszcze chodziłyśmy do seminarium, sypałyśmy tu ziemię!
A jakże, znaliśmy na pamięć to opowiadanie. Z nauczycielskiego nawyku rok w rok pokazywała ten kopiec i raczyła nas tą samą opowieścią. Naszym obowiązkiem jednak było wysłuchać wszystkiego do końca, należało też wykazać jak największe zainteresowanie. W tym udawaniu celowała Włada.
- Ciociu, a w czym nosiliście tę ziemię?... A z jakiej okazji?... Czy Adam Mickiewicz był też w Sanoku?
Zadowolona ciotka dawała nam lekcję historii.

Mijaliśmy teraz rogatki miasta, gdzie w dnie targowe pobierano od wjeżdżających do miasta furmanek myto. Ilekroć przejeżdżaliśmy tędy z wujkiem, wmawiał nam, że w tym właśnie miejscu musimy złożyć okup. Jeśli zaś nie zapłacimy, musimy pocałować brodatego, starego Żyda, będącego inkasentem. Żeby mu zrobić przyjemność, udawaliśmy, że wierzymy w tę historyjkę, i niby ze strachu chowaliśmy się pod rewerendę. Po chwili już byliśmy w jego objęciach i całowaliśmy go po kłujących od zarostu policzkach, dziękując przesadnie za ocalenie.

Za polsko-ruską wsią Dąbrówka dojeżdżaliśmy do mostu na Sanoczku. Jednego roku po oberwaniu chmury z mostu pozostały tylko pale, sterczące z dna rzeki niczym kikuty powalonych starych drzew. Trzeba było jechać w bród, co było dla nas nie byle jaką atrakcją. Zewsząd otoczyła bryczkę wartka, czysta jak kryształ woda. Spragnione konie same przystanęły, zanurzając pyski aż po nozdrza w zimnej wodzie. Ciocia miała okazję do nowej opowieści, o powodzi, jaka miała miejsce przed paru zaledwie dniami podczas jej wojażu z Hłomczy do Strachociny. Uwielbiałem takie ubarwione opowiadania. Było to coś w rodzaju opowieści wujka albo Olka, zawsze pełnych fantazji.

- Wyobraź sobie, Lolu, pogoda była jak teraz, piękna, ani jednej chmurki, cisza, spokój, tyle że było strasznie upalnie. W Trepczy, jak wiesz, jest bród. Przystanęliśmy tam, bo koń musiał się napić, przebyliśmy już przecież kawał drogi. Wasyli, woźnica, dawny mój uczeń, korzystając z chwili wypoczynku, skręcał sobie w najlepsze papierosa, gdy nagle, żegnając się trzykrotnie, jak nie wrzaśnie: „Hospody! Panienko, tam!" Zmartwiałam z przerażenia. Korytem płyciutkiej dotąd rzeki walił wprost na nas olbrzymi wał skotłowanej ciemnożółtej, niemal brązowej wody. „Jezus! Wasyli, uciekajmy!"

Zeskoczył z wozu i podciął ostro konia. Koń, strzygąc uszami, ruszył jak spłoszony. W ostatniej niemal chwili wydostaliśmy się na wysoki brzeg. Pod nami kipiał żywioł: wyrwane z korzeniami drzewa, belki rozwalonych stodół, psia buda, a na niej skowyczący, uwiązany do łańcucha pies, cała strzecha nawet. Wszystko to pędziło z zawrotną szybkością i z grzmotem wodospadu wpadało do płytkich i czystych wód Sanu tuż za Trepczą. Wierz mi, przez całą drogę modliłam się gorąco, dziękując panu Bogu za cudowne ocalenie. Władzio powiedział, że spotkał mnie akt łaski bożej. Dałam ofiarę na kościół... Władzio buduje teraz nową dzwonnicę i parkan z kutych żelaznych sztachet wokół kościoła. Kosztuje to moc pieniędzy. Uzbierało się trochę przez ostatnie lata z niedzielnych datków, ale to wszystko kropla w morzu. Przyjechał ksiądz Winnicki z Bufallo, dołożył sporo, dała też poczciwa pani Dydyńska i Gniewoszowa z Pakoszówki, nawet pan Słonecki z Jurowiec, a i dał dyrektor kopalni w Strachocinie, sympatyczny inżynier Kamm. Słowem, każdy, kogo było stać, nie żałował grosza. Władzio jest zapracowany, ale zadowolony. A wiesz, kto jest jego prawą ręką? - zapytała z uśmiechem. - Słuchajcie, dzieci! - zwróciła się do nas - inżynier Trawersa! Jędruś, powiedz no dzieciom, kto jest tym inżynierem...
Jędrek, śmiejąc się, zrobił tajemniczą minę i zamiast odpowiedzieć, ponaglił konie.
- Już dosyć się opiłyście, wiooo! Cukier, ty leniu!

Cukier miał zwyczaj ociągać się, a cały ciężar spadał wówczas na siwą klacz, jego matkę. Dostał więc batem po nogach, po czym w jednej chwili znaleźliśmy się na górze, na rozwidleniu dróg. Skręciliśmy w prawo, ku Czertezowi widniejącemu wśród uprawnych pól bielą chałup krytych strzechą. Górowała nad nimi pomalowana na czerwono baniasta kopuła cerkwi, w której odbijały się teraz jaskrawo skośne już promienie słońca chylącego się ku zachodowi.
- Ciociu!... Zatrzymajmy się przed kapliczką! - błagaliśmy - Chcemy się pomodlić!
Był to nasz stały wybieg. Chociaż Adelcia znała się już na tym, nie mogła odmówić dzieciom pragnącym złożyć hołd Matce Boskiej. Dosłownie spod kamiennej kapliczki tryskało źródełko wspaniałej, kryształowej i bardzo zimnej wody. Żeby zachować pozory, zbieraliśmy polne kwiaty. Włada robiła piękny, kolorowy bukiet z maków, bławatów i rumianków i wkładała go do opróżnionego z zeschłych kwiatów słoja, napełniwszy go świeżą wodą. Teraz ostentacyjnie mówiliśmy głośno pacierz. Olek i Jędrek palili skręty. Jędrek miał zwyczaj nie wyjmować z ust papierosa, przylepiającego mu się zawsze do dolnej wargi. Gryzący dym szczypał go w oczy i powodował pocieszne grymasy, co nas niezwykle bawiło. Konie rozglądały się za kostkami cukru - przezornie wziętymi przez nas z restauracji w Przemyślu z myślą o nich. Ponieważ dawno już cukru brakło szczypały jakby od niechcenia trawę, gęsto porastającą przydrożny rów. Wysoko nad polami, niewidoczny dla naszych oczu skowronek zanosił się od treli, w dole zaś ukryta w zbożu przepiórka nawoływała przedwcześnie „chodźcie żąć! chodźcie żąć!" W Czerteżu zagrały cerkiewne dzwony na Anioł Pański. Chłopi w polu na chwilę przerywali pracę i żegnali się po trzykroć.

Nadjeżdżał w końcu Paweł Winnicki z naszym bagażem. Teraz już razem ruszaliśmy dalej, zmierzając do Kostarowiec. Na zakręcie, już we wsi, obok czynnej jeszcze kuźni stała grupka wieśniaków. Starsi, kłaniając się nisko tamtejszym zwyczajem, pozdrawiali nas przyjaźnie. Młodsi, w zawadiacko założonych kaszkietach na nie czesanych chyba nigdy czuprynach, bezczelnie cykali śliną przez zęby w naszym kierunku. Pyzate dziewczęta zasłaniały uśmiechnięte buzie chustami, wyrostki zaś, chowając się za chałupami, obrzucały naszą bryczkę owocami dzikiej jabłoni, tak zwanymi dziczkami, bardzo tu powszechnymi. Pejsaty sklepikarz, drobny i niepokaźny, ubrany w kamizelkę, z obowiązkową jarmułką na głowie, trzymał za rączkę kędzierzawą i zasmarkaną córeczkę. Nieśmiałym gestem wolnej ręki prosił o zatrzymanie się. - Szanowna pani! Pani raczy powiedzieć wielebnemu księdzu kanonikowi, że to siano, co zeszłego roku, to ja kupuje, dobrze? Szanowna pani, dziękuje bardzo!... Jakie śliczne dzieci, to pani szanownej siostry?... No tak, Jankiel pamięta, pani też nauczycielka. A jak zdrowie szanownej pani?... Chwała Bogu, wszystko w porządku... A moja Salcia choruje na piersi...
Przerywając wreszcie swój przydługi monolog, wołał na chłopaka stojącego w drzwiach domu z drewnianym pochylonym balkonem, pod którym znajdowała się tabliczka z czerwonym godłem i napisem „Polski Monopol Tytoniowy - Trafika":
- Icek! Icek! Jak Boga kocham, jak ja mogłem zapomnieć!... Icek, przynieś no paczkę cygar dla wielebnego księdza proboszcza! Adelcia sięgnęła do torebki, jakby chciała płacić.
- Szanowna pani! Co też pani robi! Jankiel ma z księdzem kanonikiem swoje porachunki...

Minąwszy Kostarowce, tonące w szarej ciemności od rosnących tu gęsto topól, wydostawaliśmy się na wolną przestrzeń, zalaną różowymi promieniami zachodzącego słońca. Złocista tarcza chowała się akurat za konarami olbrzymich dębów, zasłaniających częściowo neogotycki kościół. Dobrze widoczna sygnaturka ostro wznosiła się ku niebu nad koroną tych sędziwych drzew. Biała plebania otoczona lipami błyszczała oszkloną werandą, zabudowania gospodarcze kryte czerwoną dachówką i niewielka organistówka urozmaicały monotonię ciemnej zieleni gęsto rosnących drzew. Po prawej stronie, bliżej potoku, który znaczyły wierzby i krzaki, było widać strzechę józefówki. Za tym wszystkim, na niewielkim wzniesieniu, w gęstwinie drzew pięknego parku ledwie majaczył drewniany dworek. Dalej jeszcze, za pagórkiem z cmentarzem okolonym żywopłotem, kryła się wieś Strachocina.
Cała dolinka, pokryta łanami zbóż, otoczona wzgórzami porośniętymi gęstym liściastym lasem, robiła wrażenie cichej zatoczki jeziora o sfalowanej lekko powierzchni wody. Płynęliśmy po niej niczym łódź 'rybacka mająca wkrótce przybić do brzegu, do przystani, do naszego utęsknionego raju.

PIERWSZY WIECZÓR.

Jeszcze paręset metrów i z turkotem, z parskaniem wjeżdżaliśmy w żwirowaną aleję ocienioną lipami, by zatrzymać się przed schodami werandy. Ledwie widoczna w głębi ciemnego korytarza, śpieszyła ku nam ciocia Mania - z lampą naftową i z nieodłącznym papierosem. Za nią wyłaniała się wielka, przysadzista bryła wuja Barcikowskiego. Z charakterystycznie przekrzywioną głową i wysuniętą ku przodowi szczęką sprawiał wrażenie, jakby wydmuchiwał nadmiar dymu po zaciągnięciu cygarem.
- W imię Ojca i Syna!... Myślałem, że się coś stało, wilki was pożarły albo bandyci napadli! Witajcie, kochani! Lola, jesteś zmęczona, widzę to! Ale zaraz odpoczniesz...

Czułościom nie było końca. Jedno po drugim wspinaliśmy się na wuja jak na wysokie i grube drzewo, by dostać się do zarośniętych już dobrze o tej porze policzków. Wuj obsypywał nas pocałunkami pachnącymi wodą kolońską i cygarami Wirginia. Później witaliśmy się z ciocią Manią, przesiąkniętą dla odmiany tytoniem winnickim i kwaśnym zapachem kogutków, to jest proszków od bólu głowy, używanych w nadmiernej ilości. Kanis, kręcący się pod nogami, ulubiony pies Mani, też dopraszał się pieszczot. Jeszcze trzeba było pójść do kuchni przywitać się z Zośką, gospodynią, co to szkołę gotowania przeszła w samym Wiedniu, i Margośką, krępą i niezbyt piękną dziewczyną od krów pachnącą dla odmiany stajnią i mlekiem. Na koniec witaliśmy się z niezliczonymi kotami i kurami kręcącymi się swobodnie po klepisku obszernej kuchni.

Potem następowało obowiązkowe mycie rąk, a potem kolacja, składająca się z olbrzymiego gara kwaśnego mleka, dymiącego półmiska gryczanej kaszy i zimnych smażonych kurczaków, wziętych z domu na drogę i nie zjedzonych podczas podróży. Wokół wielkiego stołu wszyscy siedzieli na swoich stałych miejscach. Wujek oczywiście u szczytu, po obu stronach ciocie i mamusia, dalej my. Olek zajmował miejsce najbliżej drzwi wejściowych, vis a vis wuja. Trzymając dłonie obok talerzy na stole zasłanym obrusem, czekaliśmy cierpliwie na koniec modlitwy, którą wuj odmawiał szeptem i z namaszczeniem. Nam wystarczyło przeżegnać się przed posiłkiem. Kolację należało spożywać w milczeniu, jako że przy jedzeniu się nie mówi. Starszym oczywiście mówić było wolno, a wujkowi nawet głośno siorbać.

Siorbanie wujka to prawdziwy koncert. Źle było, jeśli nie mlaskał, nie smakował, nie siorbał. Im głośniej to robił, tym pewniejszą było to oznaką jego dobrego nastroju. Wówczas najwięcej pochwał uzyskiwała Adelcia, odpowiedzialna na okres wakacji za kuchnię. Ale ile to razy ciocia Adela musiała nasłuchać się impertynencji, nie wyszukanych przytyków, złośliwych docinków, gdy wujkowi coś nie smakowało albo po prostu był w złym humorze! Zdarzało się to wprawdzie rzadko, ale jak już nastał jeden z takich fatalnych dni, to wtedy była sodoma i gomora.
- Pójdźcie, dzieci, powiedzieć wujkowi dzień dobry - mówiła jakoś niewyraźnie ciocia Adeła, ocierając ukradkiem łzy.
- Ksiądz dziekan dzisiaj nie w humorze! - szlochała Zośka, zabierając się ponownie do podgrzewania wody potrzebnej na wujkowe ablucje, gdyż była ponoć za zimna.
Obie oberwały już za swoje, teraz kolej miała przyjść na nas, o ile Władzi, którą uwielbiał, nie udało się go udobruchać.

Nasz kochany wuj, niepoprawny żarłok i bezpardonowy despota, terroryzował wszystkich domowników bez wyjątku. W jednej sekundzie mógł wpaść w szał, by za chwilę - po zażyciu sodki lub cholagogi, podsuniętej przez przezorną ciocię Manię - być w najlepszym nastroju, być najukochańszym i najmilszym ze wszystkich wujków, jacy tylko są na świecie. A wszystko zależało od stanu jego przepastnego brzucha ze schorzałą wątrobą.

Kolacja jak zwykle przedłużała się, wujek pił herbatkę, co drugi haust zaciągając się ulubionym cygarem. A herbata ta była wprost niezwykła, o specjalnych właściwościach leczniczych. Ciocia Mania szklankę literatkę napełniała do trzech czwartych mocną herbatą, a wujek, odwrócony do nas plecami, osobiście dopełniał ją płynem z butelki, na której widniała etykieta „spirytus rektyfikowany". Sporządzony potajemnie napój stawiał jakby nigdy nic obok kryształowego kieliszka, po czym przelewał do niego część leczniczego płynu, by jak mawiał, herbatka trochę ostygła, pijąc bowiem taką gorącą, można się nabawić raka krtani albo skrętu kiszek. Po pierwszym próbnym siorbnięciu następowało długie smakowanie, co objawiało się w postaci dziwnych odgłosów w rodzaju: mniam, mniam, hrmm.
W pewnej chwili Olek nie zauważony wymykał się do kuchni, gdzie lubił przesiadywać, my zaś, znudzeni kawałami, którymi wujek raczył dorosłych, wierciliśmy się na krzesłach, walcząc ze snem, zmęczeni wrażeniami.
- O Boże! - mitygował się wreszcie wujek. - My tu sobie gadu, gadu, a dzieci nam się już pospały! Adelciu! Czy już mają pościelone? Tak? No, to możecie już pójść spać. Ale pamiętajcie, jutro gramy w kiksa! Dzisiaj wam to daruję, bo jesteście już zmęczeni - dorzucał wyrozumiale.

Należało teraz podziękować za posiłek, najpierw Panu Bogu, robiąc znak krzyża, później wujkowi, całując go w rękę, następnie obu ciociom i w końcu mamusi. Kiedy zwyczajowi stało się zadość, można już było powiedzieć „dobranoc". Zabrawszy z wujkowego pokoju jedną z licznych latarek, szliśmy razem długim i ciemnym korytarzem, w którym „straszyło", do ubikacji, a później do naszego pokoju, gdzie już oczekiwały nasze posłania, od dziś rozkładane dla nas co noc. Wygodne sienniki wypchane słomą, zasłane grubymi lnianymi prześcieradłami i kocami - w przeciwieństwie do łóżek z ciężkimi, wielkimi i znienawidzonymi przez nas pierzynami - będą stanowić wygodne legowisko na okres wakacyjny. Dwa drewniane łóżka stojące w pokoju zajmowały Wikta i Włada, a stara i wysłużona, bardzo niewygodna kanapa z wystającymi groźnie sprężynami była madejowym łożem gospodyni. Zośka była bardzo pobożna, jak przystało księżej gospodyni. Podczas dnia, krzątając się w kuchni, wyśpiewywała godzinki, a wieczorem klęczała na podłodze, oparta o swą kanapę, spoglądając od czasu do czasu w górę, na duży oleodruk za szkłem przedstawiający Pana Jezusa w ogrodzie oliwnym. Zmęczona całodzienną harówką, niedospana, mimo najszczerszych chęci, aby się uczciwie pomodlić, z reguły zasypiała na klęczkach. Trwała w tej nabożnej pozycji, póki nie zbudził jej sam ksiądz proboszcz, sprawdzający późną nocą we wszystkich pomieszczeniach plebanii, czy aby nie zaprószono gdzie ognia, czy wygaszono wszędzie lampy i pozamykano drzwi i okna.

- Zośka, Zośka! - syczał wujek, oświetliwszy ją latarką.
- O Jezu!... - bąkała wystraszona i zaspana. - Ja nie spałam, ja dopiero co...
Koniec wujkowej laski wiercił dziurę w zgarbionych pokutnic plecach gospodyni.
- Pana Boga obrażasz! Pana Jezusa chcesz oszukać, ty ladacznico! Ale mnie nie ocyganisz, bezbożnico... - wymyślał wściekle. - Połóż się spać po ludzku, a Pan Bóg wysłucha cię i na leżąco - dodawał już łagodniej, zamykając za sobą delikatnie drzwi, by nas nie pobudzić.

Zaglądał jeszcze do kuchni, gdzie tliła się wisząca na ścianie kuchenna lampa. Przez uchylone drzwi - broń Boże nie wchodząc do kuchni, żeby nie obskoczyły go pchły hasające bezkarnie po klepisku - przywoływał szeptem Winnickiego, pełniącego funkcję stróża nocnego. Paweł drzemał jak zwykle na szerokiej ławie obok zwiniętego w kłębek rudego kocura.
- Pawle! Pawle!... Wyjdźcież no na dwór. Ktoś jakby się kręcił koło kościoła. Zatrąbcie, niech wiedzą, że tu się czuwa! Po chwili ciszę nocną przerwało buczenie rogu. Z daleka odpowiadało mu podobne trąbienie nocnego stróża w zabudowaniach dworskich. Żaby, jakby tym przebudzone, zaczynały swój koncert. Najpierw kumkała jedna, za chwilę odzywały się ich tysiące. Gdzieś z daleka dolatywało szczekanie psa. Potem wszystko milkło i trwała niezmącona cisza.

PORANNY REKONESANS.

Przez otwarte górne okno wlatuje świeży powiew chłodnego jeszcze, ale pogodnego poranka. Wrony i kawki obsiadły gałęzie olbrzymich dębów okalających kościół i skrzeczą przeraźliwie, zganiając z powiek resztki snu.
W kuchni rój no i gwarno. Rój no od wszelakiej zwierzyny, począwszy od Kanisa, obojętnego na nasze pieszczoty po wczorajszym wylewnym przywitaniu, i łaciatego żółto-białego kundelka, wesołego i przemiłego, nazwanego na pamiątkę Muckiem, aż do kwoki wysiadującej jaja w plecionym koszyku pod ławą. Druga kura gdacząc drepcze po klepisku kuchni, a za nią ze dwadzieścia żółciutkich piskląt. Indyczki uganiają się za muchami, pantarki wydziobują dokładnie w porzuconej w sieni opałce resztki sieczki czy też siana. Starsze, mniej odważne, kręcą się po schodach prowadzących na podwórko, gdzie słychać gulgającego indyka i ich liczne krewniaczki, zda się, przeklinające: „psiakrew, psiakrew, psiakrew!" W tym zwierzyńcu brak jedynie kotów, ale one czatują teraz pod stajnią, czekając cierpliwie, aż Margośka skończy udój. Doczekały się w końcu. Widać już we mgle poranka Margośkę dźwigającą dwa pełne kubły mleka. Rozmiauczane koty towarzyszą jej na ścieżce prowadzącej do kuchni w poprzek gazonu. Najwięcej drze się stara kotka Bura, teraz wychudzona, gdyż karmi młode ukryte gdzieś w sieczkarni na małym stryszku. Rozdygotany i hałaśliwy pochód zamyka Rudy idący w pewnej odległości z podniesionym do góry ogonem, bardzo ruchliwym, o nerwowych tikach.

Na mleko czekały nie tylko koty. Każde z nas miało swoją filiżankę, a raczej fajansowy garnuszek, łatwy do rozpoznania po namalowanej na glazurze scenie. Pijemy słodką kawę z mlekiem - ja koniecznie z grubym kożuchem na wierzchu, zagryzając aromatycznym chlebem razowym, grubo posmarowanym masłem własnego wyrobu. Jemy szybko, swobodnie, bez modłów, całowania po rękach i sztywnego siedzenia przy stole, korzystając z tego, że starszyzna jeszcze śpi. Trzeba tylko uważać na natrętne muchy, żeby nie połknąć której żywcem, tyle ich tu lata. Nie pomagają lepy rozwieszone u sufitu ani trutka na parapecie okna w postaci tekturowych krążków z wydrukowaną trupią główką, w porcelanowych podstawkach zalanych wodą. Za oknem, a po chwili w korytarzu słychać czyjeś niezdarne kroki i głośne postękiwania. Po kwękaniu poznajemy pana Kędzierskiego, tutejszego organistę.

- Niech będzie pochwalony... - zamaszystym ruchem zdejmuje z łysej głowy przepocony i wymiętoszony na wszystkie strony kapelusz. - O Matko Boska! Dzieci przyjechały - wykrzykuje naprawdę uradowany. - A to dopiero ksiądz dziekan się cieszy, prawda, Władeńko? - Ale już zwrócił się do mnie: - Ach, jak ty wyrosłeś! Podobno do gimnazjum zdałeś... O Matko Nazareńska, jak te lata lecą... Moja nieboszczka żona, świętej pamięci, jeszcze nie tak dawno na rękach toto nosiła... No nie, Zosiu? Ach, te moje nogi... Posuńże się, dziecko, kawałek. O, dziękuję ci, Stasieńku, Bóg zapłać.

Usiadł ciężko na ławie i żylastymi dłońmi rozmasowywał swe niezwykle krzywe nogi. Był jak zawsze w czarnych, wyświechtanych aż do wybłyszczenia spodniach na szelkach, które nie spełniały jednak w pełni swego zadania, skutkiem czego u dołu tworzyły się dwie harmonijki, schodzące się dopiero przy wykręconych do środka stopach obutych - mimo lata - w sfatygowane śniegowce. - Panienko Najukochańsza, uczyń, żebym ja, stary, już tak nie cierpiał... O, zobaczysz mnie już niedługo, moja kochanieńka! Świeć Panie, nad jej duszą... Starość nie radość! - kończył raptem utyskiwania, pytając z kolei o najstarszego z nas. - Czy pan Oleś też przyjechał? - Słysząc potwierdzenie, ożywił się. -- Chwała Ci, Panie, i Tobie, Matko Najświętsza! Pogram sobie chociaż, jak mi Oleś pokalikuje... - Pokalikuje, pokalikuje, panie Kędzierski - odezwał się basem Olek, ukazując się jak na zawołanie w drzwiach kuchni.
Olek chętnie kalikował, gdyż tak czy owak codziennie musieliśmy wysłuchać obowiązkowo mszy świętej. Już lepiej było spędzać czas na kalikowaniu na chórze, niż na przykład służyć do mszy, będąc w dodatku stale pod obserwacją wuja, wszystko widzącego, choć zatopionego w modłach, i siedzącej w kolatorskiej ławce dziedziczki, pani Dydyńskiej.

Podczas śniadania ujrzeliśmy w końcu naszego najmłodszego" brata, nie widzianego już od miesiąca. Rankiem, kiedy my wstaliśmy, Kazio spał jeszcze. Teraz był już umyty i zaczesany na pazia, z metrem darowanym mu przez majstra dowodzącego budową dzwonnicy, jak się później okazało - nieodzownym rekwizytem, z którym nie rozstawał się nawet podczas snu.
- Dzień dobry panie inżynierze Trawersa! - wykrzyknął jowialnie pan Kędzierski, rozpostarłszy szeroko ręce, gotowe uścisnąć małego ulubieńca. Kazio jakby go nie dostrzegł. Zaaferowany popędził do dużego stołu, przy którym siedzieliśmy z rozdziawionymi ze zdziwienia gębami, odkrywszy, że inżynier Trawersa to właśnie nasz najmłodszy braciszek. Dotychczas nazywaliśmy go po prostu Szunią, od szóstek wycyganianych od otoczenia. Szóstka to austriacka dziesięciogroszówka. Dla Kazia każdy-pieniądz był szóstką i dlatego tak go nazwaliśmy. Teraz Kazio, czyli inżynier Trawersa, złapawszy swój ulubiony kubek w kształcie okrągłej głowy roześmianego od ucha do ucha karla, odetchnął z ulgą. Podstawił kubek Wikcie, żeby nalała mu kawy z mlekiem - obowiązkowo bez kożucha - i odezwał się poważnie, z nutką przechwały, jakby nie dostrzegając naszej obecności, choć to, co mówił, było wyraźnie do nas skierowane:
- Budujemy z wujciem dzwonnicę i parkan, i schody do kościoła... I staw oczyściliśmy...
My zaś udawaliśmy, że jesteśmy wstrząśnięci. Zaraz po śniadaniu poprowadził nas na budowę. Robotnicy witali głośno małego inżyniera. Każdy podawał mu rękę, każdy powiedział miłe słówko, a Szunia zerkał co chwila w naszą stronę, czy też aby dostrzegliśmy jego popularność.

- Panie inżynierze, siódma się zbliża! Zaraz trzeba będzie dzwonić! - wołał tymczasem organista.
Jak na komendę pobiegliśmy do dzwonnicy. Dzwonienie to była wielka przyjemność, ale i cały rytuał. Rano dzwoniło się tylko jednym dzwonem, tym najmniejszym, zwanym Kaziem, a wieczorem dwoma pozostałymi: wielkim, zwanym wujkiem, oraz mniejszym, przezwanym tatusiem. Dzwony były pięknie odlane w przemyskiej ludwisarni, harmonizowały ze sobą tonacją. A żeby osiągnąć naprawdę piękne brzmienie, trzeba było umieć nimi dzwonić. Pan Kędzierski, mimo że stary i zniedołężniały, dzwonił cudownie wszystkimi naraz, co było nie lada sztuką. Głos dzwonów, zwielokrotniony w załamaniach gotyckich podpór kościoła, ulatywał hen, daleko w pola, odbijał się echem od ciemnego wału kostarowskiego lasu, dosięgał rozrzuconych za falującymi zboczami pagórków, kryjących okoliczne wsie. Po chwili odzywały się dzwony cerkiewne, może mniejsze, ale liczniejsze i weselsze. Razem napełniały letnie powietrze rozedrganą melodią, jakiej się nigdzie nie słyszało.

Pan Kędzierski tymczasem wielkim kluczem otwierał drewniane wrota kościoła. Ze środka bucha chłodem i dusznym zapachem kwiatów zdobiących ołtarze. Jednakże do kościoła nie wchodzimy, bo za wcześnie i wujek jeszcze śpi. Należy wobec tego wykorzystać czas, obejść ogród, stawy i wszystkie plebańskie zabudowania, nie widziane od roku, by naocznie stwierdzić, czy aby coś się nie zmieniło pod naszą nieobecność. Włada, ucałowawszy po kolei wszystkie olbrzymie dęby, z których każdy nazwała Dewajtisem, poprowadziła nas przez zarośnięty wysoką trawą ogród, gdzie obowiązkowo witaliśmy dorodne jabłonie, a przede wszystkim rosnącą nad stawem papierówkę, pięknie owocującą co rok. W nieruchomym lustrze małego stawu obijały się wspaniałe świerki rosnące tuż nad nim. Tworzyły najodleglejszy i najciemniejszy kąt ogrodu, dość ponury, ochrzczony przez Władę romantycznie Zaciszem. Zacisze było okolone, podobnie jak i cały ogród, typowym wiejskim parkanem z faszyny. Podtrzymywał go co kawałek wbity w ziemię gruby kloc wierzbowy, z którego po pewnym czasie wyrosły wielkie drzewa. Oryginalny ten parkan przecinał rów zasilający staw świeżą wodą ze źródełka, które biło po drugiej stronie drogi. Bagnista łąka, jeszcze nie skoszona, pełna żab i kijanek buszujących w płytkich rozlewiskach porosłych gęsto skrzypem, przypominała świerkowe Zacisze, tyle że w miniaturze. Było to ulubione miejsce żerowania bocianów. Prawdziwe Zacisze zamieszkiwał wielki jastrząb. Stąd odbywał niedalekie wyprawy do zabudowań organistówki, józefówki czy plebanijnych podwórek, pełnych zawsze różnorakiego domowego ptactwa. Od stawu prowadziła w górę, ku plebanii jaśniejącej w słońcu białym tynkiem, prosta ścieżynka, a raczej alejka z rosnącymi przy niej świerkami, podobnie jak na obrzeżach ogrodu. Gdzieniegdzie wśród strzelających ku niebu świerków, rozwalały się szeroko powyginane konary sosen o łuszczących się i ociekających żywicą ceglastych pniach. Na iglastej podściółce rosło pełno grzybów, przeważnie maślaków, ale trafiały się też czerwone koźlaki. Nie trzeba było wcale chodzić do lasu, żeby zebrać ich pełne garście. Zanieśliśmy je do kuchni, w tej chwili niczym Arka Noego pełnej domowników, psów, kotów i wszelkiego drobiu.

- Idźcie się jeszcze pobawić, dzieci - rzekła Adelcia, widząc, że plączemy się tu niepotrzebnie. -- Wujcio jeszcze śpi. A nie zapomnijcie, że dzisiaj jego święto!
Do zabaw nie trzeba było nas zapraszać. Trysnęliśmy z kuchni jedno po drugim, całą czwórką, z Muckiem na czele. Pod rozłożystym kasztanem drzemał przy swej budzie uwiązany na łańcuchu groźny wilczur. Wełnistym ogonem wachlował się rytmicznie, odpędzając natrętne muchy. Jedno oko miał zamknięte, drugim łypał łakomie na kurczaki kręcące się w pobliżu, zbyt rozleniwiony, żeby obedrzeć z piór najbliższego, co czasem mu się zdarzało w niespodziewanym przypływie energii.- Włada, wziąwszy z sieni przetak z odrobiną ziarna, wdzięcznym ruchem sypała pokarm zbiegającemu się ze wszystkich stron ptactwu. Wyglądała niczym Zosia z Pana Tadeusza. Tak przynajmniej kiedyś stwierdziła ciocia Adela i od tej pory oczytana i zawsze pełna fantazji Włada pozowała stale na którąś z bohaterek naszej literatury.
- Tiu, tiu, tiu! - wołała zapamiętale, dopóki nie wystraszył jej wielki indor.
Sunął nastroszony ku jej czerwonej sukience, aż siny z wściekłości: gul, gul, gul. Mucek jakby tylko na to czekał. Zostawiwszy zgiętego w kabłąk rudego kota w spokoju, rzucił się ku indorowi, ujadając histerycznie i obskakując go wkoło, co ptaka wprowadziło w istny szał. Sunąc skrzydłami po ziemi, z rozczapierzonym ogonem jak wielki wachlarz, z dyndającym sinym nosem i nabrzmiałymi koralami u długiej szyi, starał się dziobnąć łaciatego kundla. W końcu mu się to udało i Mucek ze skowytem i podkulonym ogonem umknął na bezpieczną odległość. Łańcuchowe psisko, dotąd spokojne, mając widać dość tej hałaśliwej zabawy, zerwało się nagle, otrzepało energicznie z podwórkowego kurzu i pcheł, zaszczekało basem dwa razy, po czym nagle się uspokoiło i wlazło do budy, wlokąc za sobą niczym katorżnik podzwaniający łańcuch. Widowisko skończone. Można biec dalej.

Najbliżej jest do studni mieszczącej się tuż za drewnianym spichlerzem, na którego ganku wygrzewały się w porannym słońcu młode indyczki. Studnia była dla nas atrakcją nie lada. Betonowe cembrowiny sięgały parę metrów w dół, niżej majaczyły już tylko drewniane belki, ciemne i omszałe. Jeszcze głębiej błyszczało jasne lustro wody, odbijające teraz nasze ciekawskie twarze.
- Echo! echo! - wydzieraliśmy się jedno przez drugie. - Paj!... Aj! Aj!... Włada!... Ada! Ada! Ada!... Laka! Lika! Laka!... Aka! łka! Aka!...

Wkrótce znudziła nam się rozmowa ze studnią. Znaleźliśmy inną zabawę. Wystarczyło odhaczyć wielkie koło, a ciężkie, okute żelaznymi obręczami drewniane wiadro, teraz puszczone luźno, waliło z szumem w czeluść studni, by po chwili rąbnąć z hukiem o taflę wody. Napełniwszy się, utonęło, wyprężając koniec łańcucha. Ciężko było wyciągnąć pełne wiadro. Powoli, szprycha za szprychą obracało się koło z piskiem i łańcuch nawijał się na ledwie obracający się walec. Po wielu trudach ukazywało się wiadro ociekające wodą, pełne zimnego jak lód, kryształowego płynu.
- Nie pijcie tyle, bo się wam żaby zalęgną! - dał się słyszeć wesoły głos Jędrka, który prowadził do wodopoju konie przed czekającą je całodzienną zwózką siana. - Lepiej idźcie na czereśnie, nim je kawki objedzą! - doradzał życzliwie.

Jak mogliśmy zapomnieć o czereśni nad potokiem, w pobliżu dużego stawu?! Puściliśmy się pędem wysadzaną kocimi łbami drogą, osłoniętą po obu stronach gęstym i wysokim żywopłotem. Od lat nie przecinany, krył spory ogród warzywny przytykający do sadu, oddzielony od niego rzędem świerków. Z drugiej strony żywopłotu opadała w dół ku potokowi łąka pełna różowej koniczyny, z kropelkami błyszczącej w słońcu porannej rosy. Wrota dwu stojących naprzeciw siebie stodół już były szeroko otwarte, a drabiniasty wóz przygotowany do zaprzęgu. Stodoły były bardzo stare. Świadczyły o tym drewniane belki, na wpół spróchniałe i częściowo przegniłe. Jedna ze stodół, ta bliżej dużego stawu, przechyliła się nawet niebezpiecznie, jakby miała za chwilę runąć do wody. Może by i wpadła, gdyby nie podtrzymywała jej wielka, rosochata, równie wiekowa jak stodoły, poszarpana wichrami wierzba. Na wierzchołku słomianego dachu porośniętego od północnej strony zielono-żółtym mchem, w miejscu, gdzie krzyżowały się krokwie, bociany uwiły sobie gniazdo na umieszczonym tam w tym celu kole. Głośnym klekotaniem bocian przywoływał towarzysza, który brodził po dworskiej łące, szukając pożywienia dla bocianiąt. Ich słabo jeszcze upierzone łysawe łebki wystawały z gniazda z wzniesionymi ku górze otwartymi dziobkami. Żaby siedziały cicho, zaszyte w gęstym sitowiu. Od czasu do czasu kumkały ledwie słyszalnie, delikatnie, być może, by nie zdradzić swej obecności przed bocianami. Z parku dworskiego dolatywał głos kukułki. Liczyliśmy oczywiście każde kuknięcie, żeby się dowiedzieć, ile też dzieci będzie miało każde z nas, jak dorośnie. Wypadało, że bardzo dużo, gdyż z pomocą tej pierwszej kukułce przyszła druga, odpowiadając nieskończoną ilość razy. Tak licząc i słuchając tego kukania, doszliśmy do czereśni obwieszonej czarnymi, dojrzałymi owocami. Na gałęzi siedział sobie w najlepsze nasz Olek. Zajadał ze stoickim spokojem i pluł w nas pestkami. W jednej chwili byliśmy wszyscy na drzewie, prócz Kazia, który musiał się zadowolić tym, co spadło.

Niedługo doleciał nas z plebanii dziwny jakiś odgłos, coś jakby głośne gulkotanie, ale nieco inne niż indycze. Wiedzieliśmy czyje. Wiadomo, wujek wreszcie wstał i płucze teraz gardło. W pośpiechu zeskoczyliśmy z drzewa i pobiegliśmy co tchu w piersiach na plebanię, przywitać wuja i złożyć mu imieninowe życzenia. Obcałowywaliśmy go po rękach, co bardzo lubił, i po wygolonych różowych policzkach. Pieszczotom nie było końca, gdyby nie fakt, że za oknem - w dużej odległości, co prawda - ukazały się jak co dzień dwie postacie: pani Dydyńska na przedzie, a za nią wiekowa, przeszło dziewięćdziesięcioletnia pani Gniewoszewa. Wujek miał zwyczaj tak długo nie wychodzić, aż obie panie znalazły się w kościele. Pan Kędzierski wiedział o tym dobrze, toteż sygnaturka odzywa się dopiero z chwilą, kiedy panie wchodziły do kościoła, a ksiądz proboszcz znajdował się u jego wrót.

Msza święta była dla nas chlebem powszednim. Wychowani bogobojnie w katolickim domu, byliśmy bardzo pobożni. Mając do czynienia z kościołem na co dzień, czuliśmy się w nim swobodnie, czasem aż nadto swobodnie. Zawsze starałem się zmówić pacierz w najwyższym skupieniu, co udawało mi się przez pięć minut najwyżej. Później walczyłem z sennością lub myślałem, jak twierdził Olek, o niebieskich migdałach. Moi braciszkowie podobnie. Było to zrozumiałe. Zaczęły się wakacje i ciągnęło nas nieodparcie w pola i lasy zalane letnim słońcem. Wesoły promyk wpadał do ciemnego kościoła przez stłuczone szkiełko witraża nad głównym ołtarzem, kusząc i nęcąc niczym posłaniec diabła - nie pozwalał w żaden sposób skupić się na modlitwie.

To, że msza się skończyła, nie oznaczało jeszcze, że jesteśmy już wolni, że możemy wybiec z kościoła i robić, co się nam żywnie podoba. Nic podobnego! Należało czekać, aż wujek opuści zakrystię. Biegliśmy wtedy za nim jak czereda piskląt za kwoką, szczebiotaliśmy przymilnie i trzymając się jego rąk i powiewnej sutanny, przebywaliśmy w trymiga niewielki odcinek drogi dzielący kościół od plebanii.

PRZY STOLE.

Rozpoczynało się śniadanie, trwające co najmniej godzinę. Zgodnie z rytuałem musiała być na nim obecna cała rodzina. Czasem - bardzo rzadko - zdarzało się, że stół był jeszcze pusty w chwili powrotu wuja z kościoła. Nie wróżyło to niczego dobrego.
- Adelciu! No cóż się dzieje? Dajże to śniadanie wreszcie, bo jestem głodny jak wilk!... Człowiek się napracuje, już południe, a ty się grzebiesz jak mucha w smole!

Skonfundowana ciocia Adela nakładała wreszcie wujowi ociekające sosem mięsiwo na talerz i podsuwała drewnianą tackę z chlebem, na której był napis „Bóg zapłać". Z napięciem wpatrywała się w oblicze kuzyna, czekając, aż przełknie pierwszy kęs jadła. Od tego kęsa zależało, czy dzień upłynie pogodnie, czy też będziemy wysłuchiwać wujkowych utyskiwań. Oblicze wujka było jednak nieodgadnione, mimo iż połknął już parę kawałków pieczeni. Dopiero po chwili dało się słyszeć pierwsze chrząknięcie, za nim następne. W miarę ubywania pieczeni pojedyncze chrząkania przechodziły w przeciągłe mniam, mniam. Wujek sapał, chrząkał, mlaskał i jadł bez przerwy, przeplatając beknięcia ulubionymi anegdotami. Odsunąwszy energicznym ruchem pusty już talerz - czynił to z demonstracyjnym wstrętem, żeby wyglądało, że jadł jedynie z musu - przesuwał dłonią po wytłuszczonej na piersiach rewerendzie noszącej ślady, jak sam mawiał, trzystu sześćdziesięciu pięciu obiadów pani Ćwierczakiewiczowej. Drugą ręką łapiąc się za krągłość brzucha w miejscu, gdzie powinna się znajdować wątroba, stwierdzał z zadowoleniem:
- Adelciu, order od Ćwierczakiewiczowej i ode mnie. Bardzo to było smaczne. Ale - dodawał stęknąwszy - widzisz, już się odzywa... Patrzcie, jak mię wzdęło... Maniu, kochanie, drobinko moja - zwracał się czule do cioci Mani - ty wiesz, czego mi teraz potrzeba...

Ciocia Mania dreptała na swoich cieniutkich nóżkach do pokoju wujka, będącego równocześnie gabinetem, sypialnią, umywalnią i podręczną apteką, i przynosiła butelkę z pastylkami Vichy dla wujka, a dla siebie jak zwykle proszki od bólu głowy. Ktoś podsuwał karafkę z przegotowaną wodą - innej wujek nie pił - i kiedy pastylki podskakiwały na dnie szklanki, a bąbelki powietrza ulatywały z sykiem, wujek zaczynał się niecierpliwie rozglądać, jakby czegoś szukał. Nagle jednym haustem wychylał całą szklaneczkę gazującej wody. Trzymając opróżnioną na wysokości oczu, wpatrywał się w nią hipnotycznie do momentu, aż potężnie mu się odbiło raz i drugi. Później odmawiał modlitwę i gdy ją skończył, wzrok jego znowu poczynał błądzić niespokojnie wkoło. Wreszcie Olek odgadywał w czym rzecz i podkładał na miejsce sprzątniętego dopiero co śniadania drewniane pudełko z ulubionymi cygarami Wirginia.
- Ach, Oleś, jesteś wspaniały! - chwalił go wujek.
- Tobie zapewne też chce się zapalić? W takim razie palimy!

Wujek najpierw obwąchiwał skrupulatnie pękate cygaro. Widać nos wujkowy wydał pozytywną opinię, bo przechyliwszy swoim zwyczajem głowę w bok, przystępował do kolejnej próby. Dłoń wraz z cygarem wędrowała pod ucho. Gniecione w palcach cygaro wydawało leciutki, delikatny szelest, potwierdzający dobry gatunek. Teraz każde z nas obowiązkowo musiało przytknąć ucho do obracanego we włochatej dłoni cygara i posłuchać jego szelestu.
- Lola - zwracał się wujek do matki - twój Józek zrobił mi wielką przyjemność! Coś mi się wydaje, że to pierwszorzędny gatunek! Zaraz zobaczymy, jak smakuje. Wujkowe zęby z charakterystycznym trzaskiem za jednym zamachem odgryzały cienki koniec obłego cygara. Zapalanie trwało długo. Wujek, cmokając głośno, wciągał do ust powietrze i zdawało się, że wciąga je wraz z płomieniem zapałki dopalonej do końca. Wreszcie na końcu cygara pojawił się żarzący krążek, co oznaczało, że już pali się prawidłowo. Wuj przechylał się przy tym głęboko w tył, tak że krzesło groźnie trzaskało, po czym potężnie się zaciągał z miną niezwykle skupioną. Kulminacyjnym punkt następował, gdy odejmował cygaro od ust i wąskim strumieniem wydmuchiwał prosto w górę niebieskawy dymek, który tworzył rozpływającą się, niekształtną chmurę ciągnącą się wzdłuż sufitu. Wyobrażałem sobie wówczas, że wujek jest jakimś wulkanem, Wezuwiuszem na przykład. Jego usta były oczywiście kraterem. Należałoby teraz oczekiwać potężnego trzęsienia ziemi. Jednakże twarz wujka była rozpromieniona i raczej nie zapowiadała żadnego kataklizmu, co czasem też się przecież zdarzało.
- Wspaniałe! Wspaniałe!
Po chwili ginęliśmy w obłokach cygarowego i papierosowego dymu, bowiem prócz nas, młodzieży, i cioci Adeli palili wszyscy.

Ciocia Mania paliła namiętnie tytoń przedni winnicki. Specjalną maszynką nabijała „Morwitan. Krótkie palenie”, po czym oderwawszy „munsztuk”, nasadzała resztę - tę zasadniczą - na koniec imponująco długiej, kolorowej i pięknie zdobionej cygarniczki, która była imieninowym darem inżyniera Kamma. Przedłużony papieros śmiesznie wyglądał w ustach naszej ukochanej Mani, drobniutkiej, przygarbionej, ledwie widocznej zza stołu. Niemożebnym jednak było wyobrazić sobie ciocię bez tego nieodłącznego rekwizytu. Wyjmowała go z ust jedynie w ataku silnego kaszlu. Czasami kaszel był tak gwałtowny i mocny, iż zdawało się, że udusi biedną ciocię, a jej schorowane płuca rozerwie na strzępy. Wtedy po omacku - bo oczy zalane łzami nie pozwalały wiele widzieć - nerwowo szukała drżącymi, chudymi palcami w swej kasetce na papierosy pastylek przeciw kaszlowi. Pastylka uspokajała na jakiś czas papierosowy kaszel, ale wtedy jak zwykle zaczynała ją boleć głowa. Zażywała wówczas kogutka, wysypując zawartość papierowej torebki na wilgotny, drżący język. Popiwszy to łykiem herbaty, zabierała się do preparowania następnego papierosa. Parę kodein, kilka kogutków i kilkadziesiąt papierosów to była dzienna dawka schorowanej cioci Mani.

W tym współzawodnictwie palenia nasza kochana mamusia nie pozostawała w tyle. W przypływie szczerości przyznała się kiedyś, że uległa temu nałogowi będąc jeszcze w seminarium nauczycielskim, mając zaledwie siedemnasty rok. Od tej pory nie przestała nigdy palić. Wujek twierdził, że nie wyjmowała papierosa z ust nawet wówczas, gdy rodziła. Na nas nie robiło to większego wrażenia. Przywykliśmy do matczynego nałogu, a i bocianowi widocznie dym nie szkodził. Mamusia najprzedniejszy winnicki mieszała z przednim i tak spreparowaną sieczką napychała gilzy „Długiego palenia”. Pudełko tutek Morwitan, z wymalowaną pięknie ćmą na wieczku zajadającą liść morwy, starczało jej na półtora dnia, co równało się mniej więcej normie cioci Mani.

Pierworodny syn, widać już w niemowlęctwie wyssawszy z mlekiem matki jad nikotyny, robił, co mógł, by dorównać starszym w paleniu. Jak długo go pamiętam, zawsze palił. Najpierw po kryjomu, w wychodku kamienicy pana Dillera, razem ze swym nieodłącznym koleżką Einspruchem. Później palił już w pokoju przy otwartych drzwiczkach kaflowego pieca, do którego wydmuchiwał dym, w obawie by nie poczuł go ojciec o nozdrzach wyczulonych na zapach niecierpianej nikotyny. W późniejszym okresie palił nocą, podczas czytania niedozwolonej lektury. W czasie wakacji i pod nieobecność ojca nie musiał się z tym kryć. Ponieważ był indywidualistą, od pewnego czasu nie palił ani wujkowych cygar, ani też matczyno-ciotczynych papierosów, tylko fajkę, mającą w naszych oczach dodać mu powagi. Olek rzeczywiście z fajką wyglądał imponująco i zadziwiał nie tylko nas. W żółtych od nikotyny zębach gryzł zawzięcie ustnik fajki, starając się jej jak najdłużej nie wyjmować z ust, mimo iż wyraźnie było widać, że dym szczypał go niemiłosiernie w oczy. Gdy dym za bardzo mu już dokuczył, wyjmował fajkę z ust i udawał, że coś tam należy poprawić w cybuchu. Po chwili wkładał ją z powrotem, jednakże już z drugiej strony, cmokając przy tym zawzięcie. Nadmiar dymu wypuszczał kącikiem wykrzywionych warg raz w moją stronę, to na Staszka siedzącego obok.
- Mamusiu! Olek na mnie dmucha! - skarżył 'Się Staszek.
- Olek mnie okadza! - żaliłem się i ja.
- Oleś, daj im spokój, nie dmuchaj na nich! - mówiła matka, ale jakoś tak bez przekonania.
- Przecież nic im nie robię - odpowiadał z niewinnym uśmieszkiem Olek i wcale nie kłamał, bo w tej chwili właśnie dmuchał w sufit.
Wujek kwitował te skargi westchnieniem:
- Oj, dzieci, dzieci - po czym kazał Olkowi przymknąć okno.

Oznaczało to, że chwilowo palenie skończone, a zacznie się polityka lub opowiadanie kawałów. Do polityki należały wspomnienia dobrych austriackich czasów świętej pamięci cesarza Franciszka Józefa. Tak więc już od wczesnego dzieciństwa poznaliśmy chwałę cesarza i nieumiejętne rządy legionowego awanturnika, jak w ferworze wujek nazywał Piłsudskiego, a co było w sprzeczności z tym, co słyszeliśmy w domu rodzicielskim i czego uczyliśmy się w szkole. Póki byliśmy jeszcze dziećmi, nie raziło nas to, z upływem zaś lat przyjmowaliśmy wujkowe zapatrywania jako jedno z jego licznych dziwactw. Znając tę słabostkę, niejednokrotnie podpuszczaliśmy wujka, by nam opowiadał o tych dobrych i wspaniałych czasach, dla nas bardzo odległych i nic nie znaczących. Na szczęście nie zawsze odchodziła polityka, często na tapecie były dowcipy. Kawały te opowiadano półgłosem, byśmy ich czasem nie dosłyszeli, oczywiście te mocniejsze. Były też bardziej słone, opowiadane na ucho. W takich razach głos zabierała ciocia Mania: - Dzieci, możecie podziękować i pójść do ogrodu! Obchodziliśmy stół dokoła, by po kolei wycałować starszych po rękach. Czynność tę powtarzaliśmy automatycznie po każdym posiłku. Nikt z nas, poza Olkiem oczywiście, nie mógł się od tego wymigać. Olek odpowiednio to wykorzystywał i podstawiał nam swoją dłoń. Czasem w rozpędzie podnosiliśmy ją do ust, ku ogólnej radości biesiadników i niemal rozpaczy dających się nabrać.

STRACHOCIŃSKIE ROZRYWKI.

Całymi dniami biegaliśmy po polach, Oleś zaś, mianowany przez wujka rządcą, pilnował gospodarstwa. Wzorował się na autentycznym rządcy ze strachockiego dworu, panu Chawranku, z którym był zaprzyjaźniony. Ochrzciliśmy go panem Wołodyjowskim ze względu na jego mały wzrost, zadzierzystość, świetną postawę na pięknym wierzchowcu i słabość do białogłów. Z natury bardzo nieśmiały, ale za to kochliwy, wodził oczyma za naszą Włada, wyrastającą na zgrabną pannicę. Podczas sianokosów czy późniejszych żniw, idąc w ślady Olka, staraliśmy się wujkowi pomóc w gospodarstwie, na swój sposób oczywiście. Dzięki temu na samej plebanii był jaki taki spokój i starsi mogli swobodnie oddać się drzemce lub lekturze dzienników, tygodników i różnych czasopism przynoszonych raz w tygodniu z poczty w Jurowcach. Największą chyba dla nas przyjemnością w tej pracy była jazda wozem drabiniastym w pole po zboże. Korzystając z tego, że konie były solidne, na wóz ładowano niezliczoną ilość snopków. Doświadczony Jędrek układał je przemyślnie w wysoką piramidę, którą przyciskano pawązem wyginającym się niemal w kabłąk. Dzięki temu cała ta góra nie rozlatywała się podczas transportu i na ogół szczęśliwie dojeżdżała do stodoły. Przy żniwach pracowali Strachoczanie. Niektórych wuj wynajmował, a niektórzy odrabiali w ten sposób część należności za dzierżawę plebańskich pól. Ci najbiedniejsi, nie mający w ogóle ziemi, otrzymywali część zapłaty w postaci co piętnastego snopka. Zboże układano w kopki. Każda składała się z czternastu normalnej wielkości snopków i piętnastego, celowo ukrytego w samym dnie, pękatego, ciężkiego i największego. On właśnie stawał się własnością żniwiarzy. W ten sposób wyrobnicy wyrównywali sobie sami liche wynagrodzenie, jako że dniówka wynosiła wówczas zaledwie 80 groszy. Olek przyzwalał na te machinacje, rozumując słusznie, że wujkowi tak wiele nie ubędzie. Wujek oczywiście domyślał się, że jest trochę okradany, wolał jednak tego nie widzieć. Podwyższyć dniówki nie mógł, bo cóż by powiedzieli sąsiedzi z okolicznych dworów i majątków.

Gdy plony były obfite, wujek z zadowoleniem witał Jankiela w progu swego gabinetu. Jankiel kupował na plebanii wszystko, co tylko było do sprzedania: nadmiar zboża, siano, ziemniaki, owoce, a jesienią ryby hodowane w stawie na Zaciszu. Wiadomo było ogólnie, że wujek nie jest najlepszym gospodarzem. Miał jednak dosyć szczęścia i zbierał to, co się urodziło w dość pokaźnych ilościach. Pan Bóg był łaskaw i mimo że proboszcz był trochę okradany przez chłopów, z biegiem lat drewniana skrzynka napełniała się złotymi dolarami, którymi płacił Jankiel. A była to najbardziej uznawana przez wuja waluta - poza austriackimi dukatami i carskimi rublami, ma się rozumieć. Jankiel oczywiście zarabiał też nieźle na tych transakcjach. Tak czy owak uzupełniali się i potrzebowali siebie nawzajem.

Czasem, w przypływie dobrego humoru i na nasze usilne prośby, wuj pokazywał nam te dukaty i ruble, dawno już wycofane z obiegu. Złoto i dolary były dobrze strzeżone. Gabinet przedstawiał się jako istna warownia, skarbiec nie do zdobycia. Okiennice z dębowego drzewa, na noc zamykane, od wewnątrz dodatkowo spinała kuta z żelaza gruba klamra z wielką kłódką u skobla. Na wysokości oczu dorosłego człowieka były w nich dwa okrągłe otwory służące do wyglądania na dwór, a w razie potrzeby mogące być otworami strzelniczymi. Broni w gabinecie było pod dostatkiem. Nad wujkowym łóżkiem poniżej krzyża wisiała piękna inkrustowana dwururka. Nie wolno jej było dotykać, bo ponoć była nabita i zawsze gotowa do strzału. Na nocnym stoliku obok trzech kieszonkowych zegarków - z których każdy chodził inaczej - leżał oksydowany na ciemno sześciostrzałowy browning w otwartym skórzanym pokrowcu. W szufladzie spoczywał spory i ciężki pistolet z bębenkiem na sześć wielkich nabojów, podobnych do tych, którymi nabity był wielostrzałowy karabinek umieszczony między drzwiami z gabinetu do jadalni. Podwójne te drzwi również były umocnione żelaznymi sztangami. Pomiędzy nimi spoczywał stary karabin rosyjski i wiatrówka, z której czasem wolno było korzystać Olkowi. Podwójne dębowe drzwi, ciężkie i też okute żelaznymi klamrami, prowadzące do sieni, która łączyła gabinet z werandą, zawsze zamykane na noc, miały stanowić ochronę przed ewentualnymi napastnikami z zewnątrz.

W sieni - już poza twierdzą - znajdowała się pancerna kasa, w której przechowywano pieniądze kościelne, ale wyłącznie drobny bilon, oraz pieniądze Kasy Stefczyka prowadzonej przez pana Dąbrowskiego, poważnego strachockiego gospodarza. Ta obszerna sień łączyła się z werandą, były tu też drzwi do salonu. Obok nich znajdowała się graciarnia pełna kufrów i koszów. W dni słoty wyciągaliśmy z nich ciężkie, solidnie oprawione roczniki „Biesiady Literackiej", spoczywające tam obok nigdy nie używanej przepięknej końskiej uprzęży oraz różnego kalibru karabinów, które były ponoć pozostałością po wojskach austriackich i rosyjskich przewalających się przez plebanię w czasie ostatniej wojny. Wszystko to pachniało naftaliną, bo kufry kryły też wielką ilość rozmaitych zimowych okryć: baranich kożuchów, futer, bund.

W ponurej i ciemnej sieni straszyło, podobnie zresztą jak i w salonie. Nic dziwnego, że unikaliśmy tych pomieszczeń. Zbieraliśmy się, przeważnie w godzinach popołudniowych, na obszernej oszklonej werandzie, sympatycznej i miłej, będącej przez wiele lat między innymi pracownią malarską naszego Olka. Stały tam sztalugi odziedziczone po matce wraz z zamiłowaniem do malarstwa, stolik na olejne farby i liczne pędzle, zapaćkane palety, szmatki i butelki z terpentyną, olejami i werniksem. Wszystko to oczywiście porozrzucane w artystycznym nieładzie wokół rozpiętego na blejtramie dzieła, najczęściej mniej lub więcej udanej kopii któregoś z naszych wielkich pejzażystów. W pogodne dni jednak i weranda świeciła pustkami.

Najwięcej swobody mieliśmy po obiedzie, kiedy starszyzna oddawała się sjeście. Można wtedy było wybrać się na dalszy spacer, najczęściej do wujkowego lub dworskiego lasu, albo pograć w piłkę na trawniku przed werandą, szumnie zwanym gazonem, ongiś, za czasów księdza Daty - wujkowego poprzednika - zadbanym i strzyżonym, teraz skubanym przez kaczki i indyczki, a przez nas niemiłosiernie wydeptanym. Kiedy upał stawał się już możliwy do wytrzymania, ożywiała się weranda, gdzie gromadziła się wypoczęta starsza generacja. Wujek z brewiarzem w ręku rozpoczynał codzienną wędrówkę. Zatopiony w modłach, przemierzał ciągle tę samą trasę: od werandy żwirowaną aleją obsadzoną lipami, rundka wokół kościoła, powrót wydeptaną ścieżką, którą codziennie wracał po odprawieniu mszy świętej. Ciocia Mania jak zwykle coś szyła, nie wypuszczając z ust długiej cygarniczki, otulona welonem dymu papierosowego. Adelcia z anielską cierpliwością haftowała obrusy, serwety, serweteczki, nie wiadomo po co, bo miała ich już całe stosy. Mamusia odpoczywała na leżaku albo odsypiała karciane noce. Olek z pasją oddawał się pracy twórczej, pomagając sobie językiem wędrującym nerwowo z jednego końca warg na drugi -- nawyk, który towarzyszył mu przy każdej czynności.

Wujek po iluś tam okrążeniach kościoła składał brewiarz i przyłączał się do werandowego towarzystwa, obiecując sobie dokończyć modlitwy po kolacji. W takich momentach Adelcia odkładała swoje ulubione robótki i żeby rozerwać towarzystwo, aranżowała nasze popisy. Były więc zawody sportowe, w których celowałem, zapasy, wyścigi, skoki. Później dla odmiany zwykle ktoś czytał na głos fragment jakiejś książki czy wyjątki z czasopism. A kiedy się już całkiem ściemniło, zaczynały się recytacje z pamięci, w których niezastąpiona okazywała się Włada. Na koniec Adela intonowała jakąś pieśń i zaczynały się chóralne śpiewy na głosy. Rozpromieniona ciocia, z nauczycielskiego nawyku dyrygując patyczkiem niczym batutą, intonowała cienkim i drżącym głosikiem coraz to nową piosenkę. Repertuar był od lat nieodmienny: Jak to milo wieczór bywa, Wieczorny dzwon, Góralu, czy ci nie żal itd. Olek ciągnął głębokim basem i czasem akompaniował na skrzypcach, starając się jak najmniej fałszować, wujek potężnym barytonem nadawał właściwy ton melodii, mamusia dyskretnie wtórowała drugim sopranem, Mania odstawiała mruczando albo na wszelki wypadek zajmowała się w tym czasie przygotowywaniem lamp naftowych, my zaś darliśmy się, jak kto umiał. W rezultacie wychodziła z tego okropna kakofonia, ale wszyscy byli z siebie zadowoleni.

Przepadaliśmy za romantycznymi wieczorami na werandzie. Kwitnące lipy pachniały upojnie, nad Górami Słonnymi wschodził księżyc, a jego ukośne promienie ślizgały się nad niziutką mgiełką otulającą srebrnym pasemkiem kostarowskie łąki. Sterczący nad nimi ciemny masyw Dydyńczyka przypominał wielki grobowiec. Na werandzie panował już prawie zupełny mrok, jasne plamy księżycowej poświaty przesiane przez gałęzie lip rozświetlały gdzieniegdzie kontury siedzących teraz w głuchym milczeniu domorosłych chórzystów. W ciemnościach poruszały się jedynie czerwone, drobniutkie punkciki zapalonych papierosów i jeden wielki wujkowego cygara. Z daleka, hen, z bardzo daleka, jakby spod ziemi dolatywało ciężkie sapanie lokomotywy ciągnącej pod górę pociąg z Zarszyna do Nowosielec. Nastrój stawał się wyjątkowo osobliwy, miły, a zarazem jakiś tajemniczy. W takie wieczory nie brakowało opowieści o duchach.
- Wujciu! Wujciu! Niech wujcio coś opowie o strachach! - błagaliśmy.

Wuj nie chciał nas raczyć opowiadaniem o duchach przed snem, jednak nie dawaliśmy za wygraną i nagabywaliśmy go aż do znudzenia, a ja byłem chyba najbardziej natarczywy. Bałem się tych opowieści, ale przepadałem za nimi. Kiedyś Olek postanowił uraczyć nas jakąś historią.
- Otóż pewnego razu... - zaczął stereotypowo, ale z tajemniczą miną, robiąc dramatyczne i wystudiowane przerwy. - Otóż pewnego razu wracałem ze wsi sam, samiuteńki, w noc tak ciemną, że czubka własnego nosa nie można było dostrzec...
- I pewnie go sobie przydeptałeś - dopowiedział z ciemności dziewczęcy słodziutki głosik.
- No, widzi mamusia, jaką sobie żmiję wyhodowała! - odparł Olek urażony. - Nie można nic powiedzieć, bo zaraz się mądrzy ta... - nie dokończył, bo obecność wujka wstrzymała go od wypowiedzenia tego, co miał na myśli, za to zwrócił się ostro do mnie: - A ty czego się śmiejesz, głuptaku?!... Dowcipne to, czy co? Lepiej słuchaj, co dalej było. Więc, jak już powiedziałem, było ciemno, choć oko wykol. Idę sobie obok cmentarza, odmawiam Wieczne odpoczywanie i nic a nic się nie boję... - zerknął w kierunku wujka, wyczekując, jaki odniesie skutek ta jego pobożność i odwaga.
- Widzicie dzieci - pochwycił wujek, tak jak się tego Olek spodziewał - wystarczy silna wiara, gorąca modlitwa i już nie ma się czego obawiać.

- Aż tu nagle... - ciągnął Olek - tylko co minąłem cmentarz, zaraz za kapliczką świętego Floriana owionął mnie jakiś lepki, wilgotny chłód idący od łąki... Olek umiał opowiadać sugestywnie, toteż wszyscy czekali z nadzieją na dalszy ciąg. Ale dalej, ku mojemu zwłaszcza rozczarowaniu, nic o duchach ani strachach nie było. Odebraliśmy więc głos Olkowi, nie zważając na jego pełne urazy protesty.
Tymczasem wujek nabrał ochoty na opowiadanie.
- A, skoro nie ma jeszcze kolacji, to wam opowiem pewną przygodę. - Zamyślił się na chwilę zanim zaczął właściwą opowieść. - Było to późną jesienią. Nastały ponure deszczowe dni i długie wieczory. Siedzieliśmy w jadalni. Ciocia Mania kładła pasjansa, ja odmawiałem brewiarz. W pewnym momencie lampa na stole zaczęła kopcić. Ciocia zdjęła szkiełko, żeby podciąć knot. W tej samej chwili oboje usłyszeliśmy odgłos jadącej furmanki. Charakterystycznie skrzypiały koła wozu toczącego się pod górkę, po wyboistej drodze koło kościoła. Wątpliwe było, żeby tak późno jakiś gospodarz jechał do miasta. Domyśliłem się, że to ktoś po mnie do chorego z ostatnim namaszczeniem. Tak to, wiecie, tutaj bywa, że w lecie ludziska nie mają czasu na umieranie, bo albo sianokosy, albo znów żniwa, albo zbiór ziemniaków. Ale jak nastanie jesień, zima, to nieraz parę razy w tygodniu trzeba jechać spełnić swój kapłański obowiązek. Dobrze jeszcze, jeśli nie za daleko, do Strachociny czy Kostarowiec. Ale jak wypadnie jechać do Pakoszówki, Juro wiec albo jeszcze dalej, do Falejówki czy Srogowa, to już cała parogodzinna wyprawa. I nigdy nie wiadomo, czy nie trafisz po drodze na zgłodniałe wilki lub, co gorsza, na bandytów grasujących po nocy. Toteż na wszelki wypadek zawsze zabierałem ze sobą broń. Skrzypienia wozu nie było już teraz słychać. Widać furmanka wjechała za kościół, który jak wiecie musiała okrążyć, żeby dostać się na żwirowaną alejkę prowadzącą do plebanii. Faktycznie po chwili dał się słyszeć chrzęst kół na równej drodze i głośne klapanie kopyt. Wkrótce wszystko ucichło, widocznie furmanka zatrzymała się tuż przed werandą, tu, gdzie właśnie teraz siedzimy. Wziąłem lampę i poszedłem na werandę, żeby dowiedzieć się od woźnicy, dokąd mam jechać. Gdy otwarłem drzwi, owionął mnie wilgotny, zimny powiew, lampa zamigotała i omal nie zgasła. Na tle ciemnego gazonu rysował się wyraźnie gruby pień lipy i nagie, wilgotne gałęzie. I nic poza tym. Żadnej furmanki nie było. Może chłop podjechał na podwórko, pomyślałem sobie, pod kuchnię. Zaglądnąłem tam, ale w kuchni cisza. Gospodyni pewnie zasnęła w swym pokoju na klęczkach, Margośki nie było widać spod grubej czerwonej pierzyny. W nogach na poręczy łóżka siedziało kilka nieporuszonych kur, na klepisku spał w najlepsze skulony w kłębek pies. Na ławie drzemał Paweł. „Pawle, nie widzieliście, kto przyjechał przed chwilą?", zapytałem szeptem, żeby nie zbudzić reszty. „Nikogo nie było, księże kanoniku! Wyglądałem przed chwilą, bo też mi się wydawało, że zajechała podwoda. Ale psy nawet nie szczekały, tylko ten łańcuchowy wyje, jakby ktoś umarł..." Jeszcze dwa razy wychodziłem tej nocy na werandę, bo najwyraźniej w świecie słychać było, że ktoś zajeżdża końmi. I jak poprzednio nie było żywej duszy, tylko psisko skowyczało żałośnie. A rano przyszedł chłop aż z Falejówki, zamówić na pojutrze pogrzeb swego ojca. Stary zmarł właśnie tej nocy, bez ostatnich sakramentów. Chłopisko było biedne, nawet nie miał własnego konia, a nikt z sąsiadów nie chciał mu go na noc pożyczyć. „Szkoda tłuc konia na taką psią pogodę", powiadali. „Stary tak czy owak musi umrzeć, bo już wiekowy i czas na niego, a umarłemu nawet kadzidło nie pomoże..."

- Proszę na kolację - nieśmiały głos gospodyni przerwał wujkową opowieść.

Kolacja to jak zwykle kwaśne mleko i kasza gryczana - mogła być też jaglana albo kukurydzianka do wyboru - albo też ziemniaki okraszone słoniną. Potem czekała nas tradycyjna gra w karty. Nasz kochany wujek był zatwardziałym karciarzem. No, może to za mocno powiedziane. Po prostu lubił grać w karty. Nic dziwnego, że i my już od maleńkości graliśmy jak zawodowcy. Zaczęło się od niewinnej wojny podczas deszczowych dni. Później nauczono nas grać w kierki, tysiąca, kiksa, wreszcie sześćdziesiąt sześć, w oko, labeta - gry już hazardowe, na koniec w remika i preferka. Ten ostatni stanowił już wyższy stopień wtajemniczenia nawet dla dorosłych, naszą domeną był kiks, stały element codziennego rytuału. Ponieważ w kiksa grywało się przeważnie w czwórkę, nie każdy z nas mógł dostąpić tego szczęścia, by pograć sobie w karty z kochanym wujem. Od dawna utarło się, że grywał zawsze z ciocią Manią, mając za przeciwnika zwykle na początek Adelcię, której partnerowało któreś z nas. Kiks to nieskomplikowana gra, podobna do kierek, a raczej tysiąca, z tym że premie pisało się nie w cyfrach, tylko skreślało się odpowiednią ilość pałeczek na narysowanej na kartce drabince, podzielonej na „my" i „wy". Miał on jeszcze tę zaletę, że gra nie była ograniczona ani górnym pułapem punktów - jak w tysiącu, ani też określonym czasem. Drabinkę można było dowolnie przedłużać, dorysowując wciąż nowy „ parkanik", tak że po pewnym czasie na kartce jawił się długi tasiemiec. Można go też było sztukować i przenosić na inną kartkę, skutkiem czego nieraz - zwłaszcza gdy wujkowi karta nie szła -taki tasiemcowy parkan miał przeszło metr długości, co odpowiadało kilku godzinom gry. Ciocia Adela nie znosiła kart, a najbardziej tego potwornego kiksa. Wujek tyranizował ją i zmuszał do gry, mało tego, musiała jeszcze przy tym nasłuchać się różnych uwag, nieraz dowcipnych, ale najczęściej złośliwych i niewybrednych.
- Adelciu, nie śpij, na Boga! Już całe życie przespałaś! Zresztą w końcu to twoja rzecz, ale przy kartach mi tu nie śpij! ...Dawaj no, dawaj tę dziewiątkę, tu, na mojego asa! Nie wstydź się, dawaj!! - popędzał wujek. -A ja ją teraz asem! buch! - walił pięścią w blat stołu, aż naftowe lampy podskakiwały z brzękiem.
To do reszty wytrącało z równowagi sterroryzowaną Adelcię. Zasapana i wystraszona, ze zlatującymi wciąż z nosa okularami, Adelcia myliła kolory i walory byle jak trzymanych kart. Mechanicznie wyrzucała je na stół, niedowidząc na ogół, co kładzie. Czasem spostrzegała się, zwykle za późno jednak. Chcąc naprawić błąd, usiłowała zabrać kartę z powrotem, ale daremny trud. Wujek czuwał.
- Oddaj Bogu, co boskie, a mnie to, co mi się należy. Ty oszustko! - warczał jak pies, któremu odbierają ulubioną kość. - Kto daje i odbiera, ten się... No, co się z takim dzieje? - zwracał się do nas.
- Ten się w piekle poniewiera! - zgodnie recytowaliśmy.
- Widzisz, Adelciu, co cię czeka? Nie dość, że grasz jak noga stołowa, to jeszcze oszukujesz! Patrzcie no, do czego to już doszło... Wasza kochana ciocia oszustką!
Adelcia w takich wypadkach nie broniła się, i tak by to nic nie dało. Czasem jednak chciała ten zarzut wykorzystać dla siebie.
- No dobrze, jestem oszustką - przyznawała z determinacją. - Nie grajcie więc ze mną!
Liczyła, że może w ten sposób uda jej się uwolnić od karcianego towarzystwa. Ale nic z tego. Wujek natychmiast głośno oponował:
- Co?! Teraz, jak przegrywasz, chcesz odejść od stołu? Co to, to nie! będziesz grała, choćbyś cały swój majątek miała przegrać!

Oczywiście nigdy nie grało się o pieniądze. Chodziło jedynie o satysfakcję i o to, żeby wujkowi zrobić przyjemność, żeby mógł zawsze wygrać.
- No, to policzymy teraz: dwadzieścia, czterdzieści, ... eści, ... eści, ... dziesiąt, to razem będzie... Zapisz, moja kochana Maniu, moja droga sekretareczko. Tak! teraz nam skreśl tutaj sześć pałeczek, no, i za dobrą grę jeszcze jedną, a Adelci nic! Figę! - wyrokował. - No i w ten sposób co my widzimy? Prowadzimy! Ho, ho, ho, aleśmy wam dali bobu! - cieszył się jak dziecko. - Ale to jeszcze nie koniec! Kto teraz daje? Dawaj, Maniu, dawaj, a dobrze!... Ciotunia domowi, ot, rodzynki w koszyku... - tłustymi paluchami przypominającymi kiełbaski wujek zgrabnie układał karty, mrucząc pod nosem: - Kierki, kierki jak obierki... Kara, kara, karasie... Piki, piki, piczęta... Piki jak wino... Wina, wina dajcie!... Gdzież te asy się podziały?... Żołądź, trefle, żołądź! Żołędzie na dębie, żołądź dębowy, dąb żołędziowy... Ajajaj, gdzież ta karta się podziała?... Jak tu grać, żeby wygrać!

Monolog trwał tak długo, dopóki nie ułożył sobie kart w równy wachlarzyk. Następnie sprawnie i z namaszczeniem parokrotnie składał je i rozkładał, po czym gra toczyła się dalej. Czasem Adelci udawało się wywinąć pod pozorem przygotowania wujowi ulubionej herbatki.
- W takim razie zwalniamy ciocię... A kto ją teraz zastąpi? - z tym pytaniem zwracał się do nas.
Chętnych było wielu. Bardzo lubiliśmy grać z wujkiem w kiksa, mimo że szachrował. Prócz tego była to dla nas okazja, żeby posiedzieć dłużej po kolacji. Jedynie Olek korzystał z sytuacji i wymykał się za ciotką do kuchni, gdzie lubił przesiadywać całymi wieczorami, rozprawiając z gromadzącymi się tam chłopami, którym imponował erudycją. W grze następowała krótka przerwa na wypicie herbatki. Zdjąwszy z szyi uwierającą koloratkę, wuj rozpinał szeroko koszulę, odsłaniając włochatą pierś i wzdęty brzuch, ceł skutecznego leczenia wspaniałym eliksirem z literatki.

Kiks i herbatka trwały zwykle do północy. Wujek przestrzegał ściśle kapłańskich obowiązków, przeto obok literatki i kieliszka leżały zegarki, na które często spoglądał, bacząc, by broń Boże nie przeoczyć północy. Po niej zaczynał się przecież nowy dzień z poranną mszą świętą, którą musiał odprawiać na czczo. Zegarki na wszelki wypadek były więc aż trzy. Każdy złoty, kilkukopertowy, dobrej marki, każdy też chodził inaczej. Doxa wskazywała dziesięć minut opóźnienia w stosunku do następnego, marki Cyma, spóźniającego się z kolei o pięć minut w stosunku do schafhausena, któremu należało najbardziej wierzyć. Zupełnie nie brało się pod uwagę dużego zegara ściennego. Jak wuj twierdził, śpieszył on co najmniej pół godziny. W ten prosty sposób przedłużało się herbaciano-karciane wieczory kosztem minut należących już do dnia następnego. Resztę godzin nocnych tak czy owak zawsze się przesypiało. A spało się nam różnie. Obu ciotkom i matce jak zwykle za krótko, gdyż spały w jadalni i zegar ścienny budził je już o siódmej rano. My zrywaliśmy się skoro świt, bo szkoda nam było dnia. Za to nasz wujek spał do dziewiątej albo nawet do dziesiątej, zamknięty na cztery spusty w swojej fortecy.

HŁOMCZA CIOCI ADELI.

Kiedy byliśmy jeszcze mali, nasze wakacje zaczynały się właśnie w Hłomczy, dokąd zjeżdżaliśmy już z początkiem czerwca. Ciocia uczyła od niepamiętnych czasów w tej zapadłej wsi, liczącej zaledwie kilkadziesiąt dusz.

Hłomcza rozciągnęła się wzdłuż szerokiego zakola Sanu, niedaleko Mrzygłodu, małego i starego miasteczka, pamiętającego panowanie króla Jagiełły. Mieszkały tu rodziny staroruskie i parę mieszanych małżeństw polsko-ruskich. Wieś przecinała kręta, położona w głębokim parowie kiepska droga. Do jej stromych zboczy przylgnęły kryte strzechą, bielone chałupy z maleńkimi okienkami. Ich zakurzone szyby wpuszczały niewiele światła do zakopconych i ciemnych wnętrz. W większości były to kurne chaty z paleniskami zamiast pieców. Kiedy jednak zdarzył się piec, to już tak wielki, że jego płaska górna kondygnacja z powodzeniem zastępowała łóżko - było to legowisko mało wykwintne, ale za to ciepłe! Normalne drewniane łóżka zasłane były pierzynami i poduchami sięgającymi niemal do samej powały. Na wybielonych ścianach, a raczej pod kątem do nich wisiały liczne święte obrazy, z czasem sczerniałe od dymu, upstrzone przez muchy, ale w girlandach zeschłego zielska i wyblakłych bibułkowych kwiatów. W pobliżu pieca lub paleniska ściany były obwieszone glinianymi wyłącznie garnkami, dzbankami i kubkami, które wytwarzano masowo na miejscu z popielatożółtej glinki wydobywanej na brzegach Sanu i tam wypalanej w prowizorycznych piecach. Na specjalnych widełkach lub deseczkach z otworami w środku wisiały drewniane łyżki, chochle, widelce, trzepaki itp. Ława pod oknem, przy niej prosty stół i ze dwa zydelki stanowiły całe umeblowanie. Zamiast podłogi było klepisko, podobnie jak w wąskiej, zagraconej najczęściej sieni, która oddzielała część mieszkalną od stajni. Tu było pomieszczenie dla konia - jeśli oczywiście gospodarza było stać na taki luksus - małego, włochatego, przypominającego raczej dorosłego kuca, i obszerne miejsce dla zadbanej krowy, jak przystało na główną żywicielkę rodziny. Najczęściej było to jednak tylko kawałek miejsca dla kozy albo owiec - też dających mleko, za to jedzących byle co. W sieni przechowywano widły, motyki, grabie, sierpy, kosy - tych ostatnich używano mało, ze względu na kamieniste i zwykle bardzo strome pola i łąki. Tu także znajdowały się różnego rodzaju wiklinowe koszyki na ziemiopłody, opałki na zboże i przetaki z trzciny i sitowia. Resztę wolnego miejsca zajmowały nieodzowne żarna, kobyłka do międlenia lnu oraz krosno.

Latem mężczyźni nosili lniane portki z szerokimi nogawkami, ściągnięte w pasie sznurem lub rzemieniem, luźną lnianą koszulę wypuszczoną na wierzch i słomkowe nakrycie głowy, z szerokim rondem, które chroniło przed słońcem. Kobiety chodziły w szerokich spódnicach i w bluzkach na wierzch, czasami ozdobionych krzyżykowym haftem, lub w zwykłych przepasanych koszulach. Głowy osłaniały chustkami nasuniętymi głęboko na oczy lub przepaskami zacieniającymi czoła. Wieś była samowystarczalna. Do Sanoka, miasta powiatowego odległego o dwie mile, nie było po co jeździć, chyba że w sprawach urzędowych. Sklep w Mrzygłodzie, niespełna dwa kilometry od Hłomczy, więc o wiele bliżej, był nieźle zaopatrzony. Najpotrzebniejsze rzeczy, jak: sól, naftę, świece czy zapałki, można było dostać na wymianę za jajka u Żyda, który miał swój sklepik na skraju drogi prowadzącej do Mrzygłodu. Za pieniądze, o które było najtrudniej, kupowało się tam prymkę, machorkę i wódkę - bo prócz sklepiku Żyd miał jeszcze karczmę.

We wsi była bieda, ale z głodu nikt nie umierał. Hłomczański chłop wymagania miał niewielkie, byle było co do gęby włożyć i wdziać na grzbiet. Jednakże napracować trzeba się było od świtu do wieczora. Do snu układali się już z nastaniem zmierzchu, gdyż szkoda było łojowych kaganków i nafty. Niewielu umiało czytać i pisać, a jeżeli nawet kiedyś niektórzy uczyli się tego w szkole u cioci Adeli, to z biegiem lat i tak zdążyli już zapomnieć. W cerkwi można się było modlić bez pomocy książeczki. Dobry Bóg i tak uczyni to, co będzie uważał za stosowne. Jeśli więc zsyła powódź, pożar, gradobicie czy posuchę, to widać jest to kara boska, jeśli zaś urodzaj, to błogosławieństwo. Wszystko w ręku jednego Boga! Sławiono Go więc przy każdej okazji: - Sława Bohu! Sława Bohu... :- nisko kłaniali się wieśniacy.
- Sława Bohu! - odpowiadaliśmy grzecznie i, naśladując ich ruchy, pochylaliśmy tutejszym ładnym zwyczajem głowy, czyniąc przy tym uniżony gest ręką. Tak mówiono powszechnie, gdy byliśmy jeszcze dziećmi. Później, po paru latach pozdrawiano nas innymi słowami: „Sława Wilkij Ukraini", i gesty nie były już tak przyjazne. Toteż przestaliśmy tam przyjeżdżać. Adelcia jednak pozostała na swym nauczycielskim posterunku aż do wybuchu wojny, nie bacząc na niebezpieczeństwo.

Wiejska szkoła znajdowała się w centrum wsi, u podnóża pagórka zarośniętego krzakami. Na jego szczycie stała kopulasta, drewniana cerkiew, ukryta prawie całkowicie w bardzo starych dębach. Tu znalazło sobie wygodne siedlisko jazgoczące w ciągu dnia ptactwo, nocą pohukiwał puszczyk. W dole płynął cienką strugą szemrzący delikatnie strumyk. Przerzucone przez niego liczne kładki służyły najczęściej do układania bielizny pranej przy pomocy kijanek i drewienek. Podkasane kobiety wiejskie waliły nimi godzinami w namoczony materiał. Wyrabiano go własnym przemysłem z konopi, o czym świadczyły krosna widoczne obok każdej niemal strzechy. Gotowe już, rozpostarte płótna suszyły się na trawie, równocześnie bielejąc na słońcu.
Drewniana, parterowa szkoła stała przy drodze, w słotne dni błotnistej i trudnej do przebycia. Podczas upałów dla odmiany pokrywała ją gruba warstwa lekkiego jak puder pyłu, który białą chmurą otulał budynek po każdym przejeździe furmanki. Parę krzaków bzu nie dawało należytej osłony przed kurzem wciskającym się do wnętrza każdą szparą, toteż dwa wychodzące na ulicę okna były zwykle zamknięte. Za budynkiem szkoły na ukwieconej, łagodnie opadającej ku potokowi łące rosły drzewa owocowe. W zakolach strumienia, gdzie tworzyły się oka spokojnej i głębszej wody, pełno było różnych drobnych rybek i płochliwych żab, kumkających zawzięcie z zapadnięciem zmierzchu i potem niemal przez całą noc. Tam, gdzie woda rozlewała się szerzej i płynęła leniwie, przezierał lekko sfalowany drobniutki piasek. Nad taflą lśniącej wody przemykały chyżo duże ważki i niezdarne, zdawałoby się, granatowoskrzydłe świtezianki. Potok zasilało małe źródełko przykryte cembrowiną, które z powodzeniem udawało studnię. Szkoła i najbliższe sąsiedztwo czerpało tu wodę za pomocą wielkiego żurawia. Wodę należało nabierać ostrożnie, żeby jej nie zmącić i jak najmniej nabrać trzymających się dna przeróżnych robaków. Powinno się ją pić tylko po przegotowaniu, ale któż by się bawił w takie ceregiele, tym bardziej że surowa była zimna i smaczna.

Ciocia Adela już od trzydziestu lat była kierowniczką i nauczycielką w jednej osobie hłomczańskiej szkółki. Czteroklasowa szkoła mieściła się w jednej dużej izbie zajmującej połowę południowej części domu. Drugą połowę stanowiło mieszkanie cioci składające się z pokoju i kuchni, dość ponurych i zagrzybionych, przypuszczalnie z powodu bliskości źródełka, które odprowadzało część swych wód właśnie pod mieszkanie. Hłomcza uwielbiała swą nauczycielkę i miała za co. Bo jeśli pop służył hłomczanom głównie słowem bożym, to nauczycielka, panna Adela, jak ją tu nazywano, służyła i dobrym słowem, i wszelką pomocą - nie wyłączając pieniężnej, i darmowych lekarstw. Chłopi odwdzięczali się, jak mogli. Przynosili masło, ser, drób, ryby, owoce, także leśne, z których najsmaczniejsze były poziomki. Takich wspaniałych, aromatycznych poziomek nigdy nie jadłem. Rosły dosłownie wszędzie: na skalnych urwiskach rozpalonych letnim słońcem, na łąkach i miedzach, po przydrożnych rowach, a najwięcej ich było na wzgórku obok starej kapliczki ocienionej lipami, w połowie drogi do Mrzygłodu. Jeździliśmy tam niejednokrotnie z ciocią w odwiedziny do nauczycielek lub do znajomego proboszcza. Podobno, jak głosiła rodzinna legenda, ciocię Adelę spotkała w Mrzygłodzie przygoda, jaką przynajmniej raz w życiu przeżywa młoda i gotowa pójść za mąż panna. Była to pierwsza i ostatnia miłość cioci, niezdecydowanej a będącej pod przemożnym wpływem kuzyna. Wuj skutecznie wykpił uczucie - którego sam, będąc kapłanem z powołania, nigdy zapewne nie doznał - i do małżeństwa nie doszło. Nie założywszy własnej rodziny, gorącą macierzyńską miłość przelewała na biedne hłomczańskie dzieci, w wakacje zaś' rozpieszczała nas, dzieci swej młodszej siostry, i tak już dosyć rozbisurmanione. Dzieliła swoje skromne życie na pracę w Hłomczy i „odpoczynek" w czasie ferii świątecznych i wakacji na plebanii strachockiej, gdzie starała się dogadzać podniebieniu swego kuzyna i obsypywała nas podarkami, chociaż najczęściej na to nie zasługiwaliśmy.

W KOŚCIELE.

W kościele każdy miał swoje stałe miejsce. Dziedziczki siadywały w gotyckiej „kolatorskiej ławie" usytuowanej z prawej strony prezbiterium, bokiem do wielkiego ołtarza, także w stylu gotyckim. Tej ławy poza paniami z dworu nikt nie miał prawa zajmować. Nasza ławka, zwykła, sosnowa, z oparciem wspierającym się o ażurową balustradę oddzielającą prezbiterium od reszty kościoła była dla nas, szczerze mówiąc, ławą udręki. Podczas mszy świętej byliśmy cały czas pod kontrolą nie tylko samego wuja, który miał swoje sposoby obserwacji kościoła bez odwracania się (ustawiał sobie pod odpowiednim kątem mszał oprawny w ramki ze szkłem, odbijający wiernie wszystko), ale i pani Dydyńskiej, zatopionej w modłach, bacznie jednak obserwującej, co też dzieje się na naszej ławie. Wujek celebrował mszę bardzo uroczyście, a co za tym idzie - długo, toteż trudno nam było wysiedzieć spokojnie. Niedzielna suma była prawdziwą męczarnią, gdyż dodatkowo byliśmy pod obstrzałem ludzi zapełniających kościół. Wiejskie dzieci tłumnie okupujące miejsce pod amboną, tuż za nami, oddzielone jedynie balustradką, ale przykrytą lnianym, haftowanym płótnem, co chroniło je skutecznie przed wścibskimi oczami pani Dydyńskiej, baraszkowały swobodnie, zwłaszcza podczas kazania. Z kazalnicy były niewidoczne, a spory brzuch naszego kochanego wuja nie pozwalał mu się zbytnio wychylać. Dzieciaki, przezornie zaopatrzone przez swoje mamy w zawiniątka z ruskimi pierogami z czarnej mąki, podczas kazania zabierały się ochoczo do jedzenia. Głośno mlaskały i wycierały zatłuszczone dłonie w białą serwetę na balustradzie, a co odważniejsze w nasze świąteczne ubranka.

Tymczasem wujek grzmiał z ambony, bił pięścią w obudowę, aż strach brał, że może ją rozwalić. Wznosił ręce ku górze, wskazując na złocone tablice z dziesięciorgiem przykazań trzymane przez tłuste, gołe aniołki. Nad nimi groźny archanioł dmuchał w piękną, lśniącą od złota trąbkę, która dotykała aż baldachimu, zamykającego od góry ambonę. Wyhaftowany w samym jego środku gołąb nic sobie nie robił z księżego uniesienia ani z anielskiego trąbienia. Niedzielne kazania, skrupulatnie przygotowywane wcześniej i spisywane pod wujka dyktando przez Adelcię, składały się na ogół z dwóch części. Pierwsza to część oficjalna, ewangeliczna, raczej trudna do zrozumienia tak dla nas, dzieci, jak i dla większości wieśniaków, ciemnych jak przysłowiowa tabaka w rogu, co to ani czytać, ani pisać nie umieli - tak przynajmniej utrzymywał wielce uczony pan Kędzierski. Druga część kazania była już prosta i bardziej osobista, aż nadto zrozumiała dla wiernych. Wujek, będąc proboszczem w Strachocinie od kilkudziesięciu lat, znał wszystkich swoich parafian - jak to się mówi - od kołyski. Był ich spowiednikiem, powiernikiem, sędzią, nauczycielem, przyjacielem, a czasem nawet wrogiem. Toteż z ambony padały słowa pociechy, uznania, pochwał, ale najczęściej słyszało się ostrą krytykę lub naganę, kierowaną głównie do męskiej i młodszej części wiernych. Zdawać się mogło, że kornie stoją pod chórem i w drzwiach kościoła, ale to właśnie oni wymykali się niepostrzeżenie do studni pod pretekstem ugaszenia pragnienia lub częściej do plebanijnego ogrodu, żeby skosztować nieco „zakazanych owoców". W miarę upływu czasu miejsce pod chórem pustoszało. Gdy w końcu zauważył to grzmiący kaznodzieja, zdejmował nagłym ruchem stułę, ucałowawszy uprzednio wyhaftowany srebrem krzyż, kładł ją na poręczy ambony i nakazawszy ludziom odmawiać modlitwy, nie bacząc na stromiznę schodków, zbiegał po nich jak fryga. Wpadłszy do zakrystii, chwytał potężny drąg, specjalnie czekający na taką chwilę, i wybiegał z kościoła tylnym wyjściem. Kryjąc się za żywopłotem i drzewami, dopadał znienacka niewiernej kawalerki osłoniętej tumanami machorkowego dymu. Czasem przy łapy wał młodzieńców na gorącym uczynku, gdy kradli owoce z gruszy rosnącej opodal. Widziało się wówczas obraz niecodzienny. Rosły i tęgi ksiądz w białej komży potężnym kijem rozdzielał razy po plecach winowajców, aż bębniło, i wpędzał chłopaków z powrotem do kościoła. Z hukiem i tupotem tłoczyli się chwilę u wejścia do świątyni, a zasapany, ale zadowolony z siebie proboszcz wdrapywał się na ambonę, by skończyć tak nieoczekiwanie przerwane kazanie. Na głowy winowajców, stłoczonych pod filarami chóru i udających żal za popełnione przed chwilą grzechy, sypały się teraz ciężkie gromy. Wujek nie patyczkował się z nimi. Wskazywał palcem, a nawet wymieniał każdego po imieniu, bo przecież znał ich jak własną kieszeń. Słyszało się więc, jak to Józek, Antek czy Wojtek przepija ojcowiznę zamiast pracować, a Bolek, kryjący się teraz za filarem z twarzą czerwoną jak burak, gził się onegdaj z Kaśką w krzakach za stodołą przyszłego teścia, obrażając Pana Boga i gorsząc przyglądających się sąsiadów, z których jeden zdążył czym prędzej donieść o tym plebanowi.
Dwie zapowiedzi już wprawdzie wyszły... - grzmiał donośny głos - ale nie łudźcie się, grzesznicy, że wyjdzie trzecia! O nie!... A skoro wam się tak śpieszyło, że nie czekaliście na święty sakrament, to zgłosicie się do mnie w środę po południu w kancelarii, a ja już postaram się wam przypomnieć boskie przykazania! A wy, pijacy, hultaje i moczymordy, z wami też sobie pogadam przy sposobności! Na razie niech sobie z wami porozmawiają ojcowie, może uda się któremuś przemówić do rozumu, najlepiej kłonicą!...
Po tych licznych dygresjach, wywołujących u niektórych wiernych dyskretny uśmiech rozbawienia, wujek powracał do normalnego kazania. Trwało ono jeszcze tak długo, że mimo woli zapadało się w drzemkę.
- ...a gdyby ktoś wiedział o jakichś przeszkodach, niech da znać do urzędu parafialnego - budziły wiernych głośne słowa zapowiedzi. - Niech będzie pochwalony!
- Na wieki wieków... - odpowiadali chórem, szczęśliwi, że już po kazaniu.
Organista, widać zaskoczony nagłym zakończeniem, niezbyt jeszcze przytomny po drzemce, bezskutecznie usiłował zaintonować pieśń. Walił palcami w bezgłośne klawisze organów, bo kalikujący chłopak również przysnął i w miechach brakło powietrza.

Klamka zapadła. Wujek postanowił, że my, chłopcy, codziennie mamy poświęcić godzinkę na naukę ministrantury. Nie dotyczyło to, rzecz jasna, Olka. Wujek przyrzekł nas przypilnować i słowa dotrzymał. Jeszcze łudziliśmy się przez jakiś czas, że nam się to upiecze, i przyrzekaliśmy solennie, że każdy z nas, jak dorośnie, zostanie księdzem, ale nic z tego. Nawet można powiedzieć, że przyspieszyło to naszą edukację, gdyż według wujka łacina stanowiła pierwszy stopień przygotowania do służby kapłańskiej.
Za żadne skarby ta ministrantura nie chciała mi wejść do pustej głowy. Staszek, przeciwnie, robił znaczne postępy, nawet mały Kazio w krótkim czasie umiał wyklepać wszystko na pamięć. Oczywiście to im się opłaciło. Za każde odsłużenie mszy otrzymywali po dwadzieścia lub trzydzieści groszy, podobnie jak „zawodowi” ministranci, Mietek i Tadek, przychodzący ze Strachociny. Moi młodsi bracia nie cieszyli się długo zarobionymi w ten sposób pieniędzmi, regularnie przegrywali je do mnie w karty. Starszyzna nie mogła się o tym dowiedzieć, bo gra o pieniądze była surowo zakazana.

Wkrótce stwierdzono, że jestem mniej rozgarnięty od młodszych braci, za to lenistwem przewyższam ich znacznie. Rozsierdzony wujek zamknął mnie nawet któregoś dnia w pokoju z ministrantura, którą miałem sobie „wbić do głowy”, bo inaczej pójdę „świnie pasać". Zamknięty na klucz, siedziałem na parapecie okna, smętnie przyglądając się igraszkom młodszego rodzeństwa. Celowo popisywali się przede mną, ministranckim więźniem i ofiarą nauki wakacyjnej, swą wolnością i swobodą. Chcąc mnie dobić, zażerali się bezwstydnie na moich oczach czekoladkami, których nota bene nigdy nie dali mi wygrać w karty, gdyż natychmiast je zjadali. Nie wiem, jak to się stało, ale w jednej chwili znalazłem się w ogrodzie. Walnąłem Staszka w ten jego ministrancki łeb, aż zadźwięczało niczym sygnaturka, i wyrwawszy Kaziowi niedojedzony baton, prysnąłem przez dziurawy parkan. Po chwili hasałem już na dworskiej łące w pogoni za motylami. Czas przeleciał szybko. Zbliżała się pora obiadowa, trzeba było wracać na plebanię. Byłem przygotowany na najgorsze. Obiad odbył się normalnie, jak codzień i jakby się nic nie stało. Szczególnie wujek był w doskonałym nastroju. Czyżby zapomniał, że własnoręcznie zamknął mnie w pokoju? - zastanawiałem się. Po obiedzie, całując go w rękę, usłyszałem:
- Ponieważ ministrantura nie idzie ci jakoś do głowy, będziesz od jutra kalikował. Oleś zajęty jest przy żniwach, więc go zastąpisz... W nogach to ty jesteś mocny - wyraźnie odczułem przytyk do mojego zeskoku z wysokiego parteru. - Lubisz też łąki - kontynuował wujek - będziesz miał ich teraz pod dostatkiem, pasąc krowy. Wieczorem będziesz chodził do Gierszenia po cygara i tytoń! W ten sposób nie będziesz gorszy od twojego rodzeństwa, bo każdy musi coś robić, zwłaszcza to, na co go stać! - zakończył długie przemówienie dowcipnym pouczeniem.

Pocałowałem wujka drugi raz w rękę, w podzięce za te nauki i wyrwałem się na pole, żeby teraz na zimno podsumować to, co mi powiedział, i zaliczyć przyszłe obowiązki. Stwierdziłem, że kalikowanie to właściwie dla mnie frajda. Zawsze Olkowi zazdrościłem. Cudownie! A teraz Kazik i Staszek będą mi zazdrościć! Będę obserwował z góry, z wysokości chóru, jak muszą siedzieć sztywno w ławce pod obstrzałem pani Dydyńskiej, wuja i organisty. Chodzenie do trafiki po tytoń i cygara toż to sama przyjemność! Kilometr w jedną i kilometr w drugą stronę to dla mnie betka! Załatwię to w dziesięć minut. Ale krowy paść to już mniejsza przyjemność, coś mi to przypominało dom i wygawory ojcowe: „Jak nie będziesz się uczył, to do szewca!" Paść krowy? Miałoby to znaczyć, że będę pastuchem po prostu? Co w ogóle robi taki pastuch, zapytywałem sam siebie. Chyba siedzi sobie na pieńku i patrzy, żeby krowy nie poszły w szkodę... Albo nie! Przeciwnie, pilnuje, żeby najadły się do syta... u sąsiadów na przykład! Może też śpiewać lub grać na fujarce albo nawet, jak Janko Muzykant, na skrzypcach wystruganych własnoręcznie. Jak mu zimno, rozpala sobie ognisko, piecze kartofle (ukradzione z dworskiego pola), czasem z nudów wrzuci w płomienie żywą żabę, najlepiej ropuchę, bo one strzelają najgłośniej. Może też w czajniku gotować wodę, jak to uczynił kiedyś Stephenson i wynalazł przy sposobności maszynę parową! Zatem pasanie to zajęcie wcale nienajgorsze. Znalazłbym czas na obmyślenie konstrukcji maszyny o napędzie wiecznym, czegoś w rodzaju perpetuum mobile, bo to od dawna już chodziło mi po głowie. Jankiem Muzykantem nie będę, Stephensonem też nie, ale gdyby tak wynaleźć to perpetuum mobile? Tak czy owak, zdecydowałem, że mogę zostać pastuchem!

Wujkowy pomysł z pasaniem krów był dla całej rodziny co najmniej tak rewelacyjny i niecodzienny jak, nie przymierzając, dla ludzkości wynalezienie elektryczności. Wszyscy wiedzieli, że plebańskie krowy od momentu narodzenia się w stajni żyły tam, dopokąd nie pozdychały, nie zobaczywszy nigdy łąk i pastwisk. Pastwisk zresztą w księżym majątku nie było. Łąk, owszem, było wiele, ale trawę przeznaczano na siano, które wuj sprzedawał na pniu za dolary Jankielowi z Kostarowiec. Poświęcenie więc kawałka łąki za stajnią na pastwisko było ze strony wujka doniosłym i niecodziennym postanowieniem. Chyba nie wymyślił tego jedynie po to, żebym ja się wyżył w pasaniu krów. Coś się za tym kryło. Szydło wyszło z worka wieczorem przy kolacji, w czasie dyskusji tyczącej gospodarki. Otóż pan Słonecki, właściciel majątków w Jurowcach i Kostarowcach, otrzymał na ostatniej wystawie krajowej w Poznaniu medal za wyhodowanie wspaniałej polskiej rasy krów. Wujek utrzymywał, że medal otrzymały krowy, a nie pan Słonecki, którego nawiasem mówiąc nie lubił, niemniej postanowił być gospodarzem nie gorszym od niego. Z dalszej rozmowy wynikało, że gdyby tylko wujek chciał (ale ten brak czasu!), to takiego Słoneckiego prześcignąłby w trymiga...

Cała plebania została zmobilizowana do inauguracyjnego wypasu krów. Najpierw wszyscy mieszkańcy dotąd cichej i spokojnej plebanii szczelnie otoczyli oborę uzbrojeni w kije. Obie ciotki, mamusia, cała służba i dziatwa, to znaczy ministranci oraz ja - główny pastuch, oczekiwaliśmy z niepokojem na uroczyste wkroczenie na łączkę księżych krówek. Całością dyrygował sam wuj. W cywilu, z cygarem w ustach, w batiarce na głowie i sporym kijem w ręku do złudzenia przypominał rasowego handlarza bydłem, jakich widywało się powszechnie na targowiskach. Olek jako adiutant ze swoim charakterystycznym uśmieszkiem przekazywał głośne rozkazy „wodza". Już słychać było jakiś dziwny rumor, ale dotychczas żadne bydlątko nie wychyliło nawet łba z wąskich drzwi prowadzących wprost na spore gnojowisko.
- Jędruś, zobacz no, co się tam dzieje - niecierpliwił się wujek, gryząc cygaro.
- Jędrek! Co jest do cholery z tymi krówskami! - powtórzył Olek na swój sposób wujkowe słowa.
- Helka, ty krowo! Co się tam pieścisz z tymi gadzinami! - odpowiednio do stanowiska zareagował Jędrek, wskakując odważnie z potężnym kijem do obory. Skutek był natychmiastowy. Z wąskich drzwi zaczęły wyskakiwać jedna po drugiej wypłoszone krowy - wprost w gnojówkę, bo nie miały innej drogi. Dopiero teraz okazało się, że obora miała drzwi, ale nie miała wyjścia przystosowanego dla krów. Wąska deska prowadząca na środek gnojówki służyła jedynie do wyrzucania gnoju przy pomocy taczek. Biedne zwierzęta, by dostać się na twardy grunt na łące, musiały przejść przymusową kąpiel w tej śmierdzącej borowinie. Łaciata Dorka, najgrubsza, widać cielna, a zarazem najstarsza, zapadła się aż po sam brzuch w tej toni i trzeba ją było czym prędzej wyciągnąć, bo byłaby utonęła. Kiedy się z nią uporano, całe stado znalazło się wreszcie na łące. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że żadna krowa nie chciała się paść. Zbiły się w gromadkę, z Dorką pośrodku, i zamiast skubać wspaniałą trawę, poczęły żałośnie ryczeć, jakby uskarżały się na swój los, zmuszone do opuszczenia stajni, gdzie było im dobrze i z której całymi latami nie wychodziły. Dorka pierwsza zaczęła ryczeć i pierwsza też przestała, a za nią pozostałe. Stała teraz nieruchomo, rozkraczona, wodząc wkoło wielkimi, łzawymi oczami. Naraz jakby sobie coś przypomniała, potrząsnęła łbem raz, drugi, po czym ruszyła powoli, krok po kroku, zrywając najspokojniej w świecie soczystą, dorodną trawę. Za jej przykładem poszły pozostałe.
- No widzisz, Władeczko, jaka Dorka jest mądra! - pochwalił wujo ulubienicę Włady.

Dorka rzeczywiście nie była głupia. Posuwała się tak, udając, że żre trawę, i jednocześnie szybko zbliżyła się do Józef owego pólka, użyźnianego wyciekami z plebańskiego gnojowiska. Tak wspaniałych buraków jak te, ksiądz dobrodziej dotąd w życiu nie wyhodował. Za mądrą Dorką poszły inne krowy i, nim je zdołano odpędzić, wspaniałe pole podeptane dziesiątkami racic przedstawiało żałosny widok.
- Jezusie Nazareński! Moje buraki, moje buraki! - jęczał Józef.<
- A przestańże lamentować - zdenerwował się Jędrek. - Moje buraki, moje buraki! - przedrzeźniał go. - Moje buraki, a księża gnojówka! - stwierdził krótko. Jako główny pastuch miałem teraz pole do popisu. Ganiałem z jednego końca pola na drugi, odpędzałem niesforne krowy od smacznych buraków, koniczyny i owsa, robiłem, co mogłem, by sprostać zadaniu, byle tylko nie wracać do wkuwania tej okropnej ministrantury. W końcu krowy uspokoiły się i pasły się normalnie na wujkowej łące. Starszyzna odeszła, służba też się oddaliła, a za nią zniknęli ministranci. Nawet Józef umknął, uspokojony obietnicą wujka, że szkody będą mu wynagrodzone z nakładką. Zostałem sam. Stadko pasło się w dalszym ciągu spokojnie, toteż z nudów zacząłem wycinać kozikiem obowiązkowy pasterski rekwizyt, czyli fujarkę z wierzbowego kija. Udało mi się wyszukać nienaruszoną korę, a z białego rdzenia zrobić ustnik. Praca pochłonęła mnie do tego stopnia, że nawet nie zauważyłem, iż ktoś stoi za mną. Dopiero niespodziewane uderzenie w tył głowy - co prawda lekkie - przypomniało mi o moich pasterskich obowiązkach. - Dorka! Dorka! - krzyknąłem więc na wszelki wypadek, po czym z wolna obejrzałem się.
Nade mną stał groźny wujo z nieodzownym o tej porze brewiarzem, którego ciężar przed chwilą poczułem na swej głowie.
- A krowy w koniczu, paniczu! - ponury głos nie wróżył bynajmniej niczego dobrego. - A krowy w koniczu... fujarkiewiczu! - powtórzył wujek, zobaczywszy owoc mych kozikowych starań. - Widzę, że nawet na pastucha się nie nadajesz! - stwierdził z ubolewaniem.
Skierował wzrok gdzieś hen, daleko, zdawało mi się, że na jurowickie łąki, gdzie pasło się wspaniałe stado pana Słoneckiego.
- Jędrek! Jędruś, chłopcze drogi! - zawołał. - Wpędźże te poczciwe krówska do obory! Dość tego pasania. Niech tam sobie Słonecki pasie! Ja mam inne zadania... - dodał jakby z rezygnacją w głosie, otwierając brewiarz.

No i w ten prosty sposób przestałem być pastuchem i być może to spowodowało, że nie wynalazłem perpetuum mobile, chociaż na teoretyczne rozmyślania w tej dziedzinie miałem sporo czasu podczas późniejszego kalikowania.

JĘDREK I PASJE MOJEJ MŁODOŚCI.

Plebania zawsze kojarzyła mi się z postacią Jędrka. Brakowało go bardzo w okresie, kiedy został powołany do wojska na dwa czy trzy lata. Zastępował go inny parobek, tak zresztą nieciekawy, że nawet nie zapamiętałem jego imienia. Jędrek pochodził z Dołoszyc, wschodniej części Pokoszówki leżącej tuż za lasem strachockim. W lesie miała dwa czy trzy szyby jakaś galicyjsko-francuska spółka naftowa, której przedstawicielem był inżynier Kamm mieszkający w Strachocinie. Dawały one jedynie gaz ziemny, za to w takiej ilości, że nie mogąc go wykorzystać, po prostu wypuszczano go w powietrze. Potężny szum słychać było w całej okolicy. W oznaczonych godzinach na ten szum nakładał się przeciągły gwizd, a raczej ryk: o siódmej rano, dwunastej w południe i dziewiętnastej.
- O, już siódma! - mawiał Jędrek, słysząc gwizd. O tej samej mniej więcej porze wydzwaniano na Anioł Pański, ale tego Jędruś jakby nie słyszał. Respektował tylko buczenie, jedyny swój czasomierz, i według niego dzielił pracowity dzień.
- Słyszycie? Buczy kopalnia. Fajrant!
Stary Józef sięgał wówczas do kieszonki kamizelki -jeśli to była niedziela albo święto, bo w zwykły dzień nosił tylko parcianą koszulę wypuszczoną na wierzch - i sprawdzał czas na wspaniałym, grubym zegarku kieszonkowym z wymalowaną na cyferblacie lokomotywą.
- Rychtyk... zgadza się! - mówił z dumą. Nakręcał zegarek i przykładał do ucha, sprawdzając, czy jeszcze chodzi, czy aby nie przekręcił czasem sprężyny. - Amerykański. A jak chodzi! - chwalił swój chronometr.
- Chodzi jak sieczkarnia! - pokpiwał Jędrek. - Taki zegarek to sam bym potrafił zrobić - dodawał, żeby już całkiem pognębić Józefa. - No, bo cóż to takiego? Kawałek sprężyny, parę kółek, wskazówki i cyferblat!... Żebym tylko miał narzędzia... - i zabierał się do skręcania papierosa, co oznaczało koniec dyskusji. Wierzyłem święcie, że Jędrek potrafi zrobić wszystko, nawet zegarek. Po prostu nie było rzeczy, której on nie umiałby zrobić lub naprawić. Złamało się koło od wozu 'czy bryczki - Jędrek dorobił. Zepsuła się sieczkarnia czy młockarnia - Jędrek naprawił. Rozbił się gliniany dzban na mleko - Jędrek podrutował. Wypadła dziura w blaszanym garnku - Jędrek zanitował. Zepsuł się zegar ścienny, Jędrek ledwie obejrzał, coś tam pogmerał i zegar już chodzi. Maszyna do szycia nawaliła, w trymiga naprawił. Ubranie mu się zdarło - uszył sobie sam, buty zreperował. A teraz w wolnych chwilach robił rower, normalny, prawdziwy rower. Wykombinował gdzieś stare szprychy, łańcuch, koło zębate i kierownicę. Ponieważ reszty już nie mógł zdobyć, więc dorabiał sam. I to narzędziami, które w większości też sam wykonał. Warsztat - stolarski i ślusarski zarazem - miał początkowo w stajni, w kącie, gdzie znajdowało się jego legowisko. A kiedy zawaliła się stara sieczkarnia, Jędrek wybudował, a raczej dobudował do stajni nową. Na stryszku pod dachówką było miejsce na siano dla koni, na dole zrobił kurnik oraz sieczkarnię z drewutnią, tam też znalazło się wygodne pomieszczenie na nowy Jędrkowy warsztat. Pod dobudowanym do drewutni obszernym okapem zaimprowizował podręczną kuźnię, gdzie w razie potrzeby podkuwał konie.

W ogóle Jędrek to był majster do wszystkiego! Miał cudowne ręce i umysł wynalazcy, brakowało mu jedynie wykształcenia. Ale pisać i czytać umiał, sporo wiadomości wyniósł z wojska, wiele też nauczył się od Olka. Brat nie skąpił mu teoretycznych wykładów z zakresu fizyki i chemii, jedynych przedmiotów, którymi się interesował. Toteż ze sceptycyzmem odnosił się Jędrek do moich usiłowań stworzenia maszyny o niezniszczalnym napędzie, wiedząc już z Olkowych pogadanek, że perpetuum mobile to nierealne marzenie.

Właściwie i ja już wiedziałem, że to nonsens, jednakowoż samo konstruowanie czegokolwiek dawało mi wielkie zadowolenie. W skrytości ducha miałem nadzieję, że w końcu wpadnę na jakiś genialny pomysł. Majsterkowanie stało się moją pasją. Od Jędrka nauczyłem się dużo. Umiałem się już posługiwać wszystkimi narzędziami w jego warsztacie. Kiedy nastała pora deszczowa - a niemal co roku w czasie żniw był taki okres - nie nudziłem się. Co prawda niewiele z tego było pożytku, niemniej miałem pełne ręce roboty.

W końcu wszystkie te wytwarzane przeze mnie łuki, bumerangi, oszczepy, dzidy przestały mnie bawić. Widząc nieraz przelatujące szybowce, aż tutaj zapędzone wiatrami z Bezmiechowej, pomyślałem o czymś do latania. Najpierw strugałem z listewek i deseczek przeróżne samolociki. Biegłem potem z takim samolotem, śmigło kręciło się tym szybciej, im szybciej przebierałem nogami, ale samolot ani rusz wzlecieć nie chciał. W „Biesiadzie Literackiej”, której roczniki co wakacje wertowaliśmy tam i z powrotem, zobaczyłem raz rysunki jakiegoś samolotu o napędzie pedałowym. Niesłychanie mnie to zafrapowało. Wyjawiłem swoje plany Jędrkowi. Wysłuchał mnie uważnie, przestał nawet gwizdać swoją ulubioną melodię z wojska, po czym zadecydował, że taki rowerosamolot jest możliwy do zrobienia. Ale najpierw muszę się nauczyć jeździć na rowerze. Zamiast więc latać, nauczyłem się pedałować. Rower Jędrkowej konstrukcji był ciężki, duży i niewygodny. Po paru minutach nóg się nie czuło. Postanowiłem wykorzystać wiatr, stosując coś w rodzaju żagla. Z wiatrem jakoś się lżej jeździło, nie pedałowało się z takim wysiłkiem. Ale jadąc pod wiatr, miałem już tylko same kłopoty. Przerobiłem więc żagiel na latawiec. Latawiec był wielki, ledwie można go było utrzymać w rękach. Za stajnią, gdzie łąka opadała w dół łagodnie, odbywałem te kangurze skoki. Może gdybym udoskonalił ten sposób latania, doszedłbym do jakichś rezultatów. Ale zrażony niepowodzeniami, przerobiłem latawiec: dorobiłem ogon i okleiłem go papierem. Puszczałem go wysoko w przestworza, trzymając na długim, kilkudziesięciometrowym szpagacie. Silniejsze podmuchy wiatru szarpały mną okrutnie, tak że z trudem utrzymywałem sznur w ręce. Pędziłem przez pola, przeskakiwałem rowy, chwilami zdawało mi się, że porwie mnie w górę i zacznę latać. Wiatr jednak był za silny, sznurek w końcu pękł, a latawiec koziołkując spadł gwałtownie aa ziemię i rozbił się, Nie było nawet co zbierać.

W tej samej „Biesiadzie" wyczytałem coś arcyciekawego przynajmniej tak mi się wydawało. Była to wizja Juliusza Verne'a wystrzelenia pocisku rakietowego na Księżyc. To było coś! Księżyc zawsze niezwykle mnie pociągał i intrygował. Wieczorami oglądałem go wielekroć w czasie pełni przez lornetkę. Na temat astronomii wiedziałem sporo jak na mój wiek. Na nocnym niebie umiałem odnaleźć planety układu słonecznego, znałem niektóre gwiazdozbiory, orientowałem się jako tako czym są gwiazdy, galaktyka, co to jest Mleczna Droga, wiedziałem też coś niecoś o przyciąganiu ziemskim i przestrzeni międzyplanetarnej. Wizja Verne'a i niepowodzenia samolotowo-latawcowe dały asumpt do szukania jakiegoś lepszego rozwiązania. Postanowiłem także wystrzelić podobną rakietę. Przygotowania trwały długo i były okryte wielką tajemnicą. Być może Jędrek domyślał się czegoś, nie mogąc znaleźć wielkiej armatniej łuski - pozostałości po artylerzystach z ostatniej wojny - służącej mu za kowadło. Zginęła mu też górna część jakiegoś pocisku, prawdopodobnie szrapnela o cylindrycznym kształcie. Jak się okazało, pasował jak ulał, do przyszłego rakietowego pojazdu. Najtrudniej było zdobyć materiał napędowy, ale i z tym sobie poradziłem. Nauczyłem się kiedyś od Kanikułów strzelania z klucza. W tym celu otwór klucza napełniało się siarką zeskrobaną z główek zapałek, po czym otworek zatykało gwoździem. Wystarczyło teraz tylko zamachnąć się tak, żeby wiszący na sznurku klucz dziurką zatkaną gwoździem uderzył mocno o ścianę jakiegoś twardego obiektu - domu czy jakiegokolwiek muru - i następowała głośna detonacja. Ale ile pudełek zapałek musiałbym zużyć, by choć w części napełnić łuskę armatnią?! Kilkadziesiąt kapsli od Kaziowego pistoletu też niewiele dawało. Już lepsze były naboje Staszkowego korkowca, które nieco napełniły przepastną mosiężną rurę. Wszystko to jednak było stanowczo za mało, jeśli pocisk miał dolecieć aż na Księżyc, jak zakładałem. Dobrałem się do dużego kufra w ciemnym korytarzu. Dobrze pamiętałem, za na samym spodzie, pod karabinami leżało kilkadziesiąt naboi. Wysypawszy z nich proch, zakopałem je pod rosochatą wierzbą obok drewutni. Proch i pozostały materiał wybuchowy wymieszałem ostrożnie z trocinami i wiórami zeskrobanymi z kauczukowych rączek szczoteczek do zębów. Objętościowo to już było sporo, ale jak na energię mającą pokonać ciążenie - jeszcze stanowczo za mało. Wobec tego dobrałem się do przepastnego biurka wuja. Interesowały mnie spore pudełka napełnione pękatymi nabojami do dubeltówki. Początkowo wyciągałem po jednym naboju, ale w końcu rąbnąłem całą paczkę, licząc na to, że wujek i tak się o tym nie dowie, tym bardziej iż rzadko zaglądał do szuflad z amunicją. Na polowania teraz nie chodził, bo nie sezon, a plebanii nikt nie zagrażał, bo czasy były spokojne. Wyrzutów sumienia jakoś nie miałem. Przywłaszczenia sobie nabojów nie uważałem za kradzież, zwłaszcza że cel był wzniosły, naukowy, a „cel uświęca środki”, co niejednokrotnie sam wujek głosił podczas kazań.

Rakieta wkrótce była gotowa do startu. Czekałem jednak na pełnię, żeby móc ewentualnie zobaczyć przez lornetkę, w którym miejscu pocisk wyląduje. Rakieta miała startować pod rozłożystym klonem spod ziemi, pod kątem 70-80 stopni, w kierunku południowo-wschodnim. Klon rósł opodal składu butwiejących belek z rozebranej dawno starej stodoły. Rowkiem, który mozolnie wydłubałem nożem w zielonej murawie gazonu, doprowadziłem długi lont ze sznurka nasiąkniętego parafiną i oblepionego prochem strzelniczym aż do samych belek. Stanowiły dobry punkt obserwacyjny i zarazem ochronny. Wieczorem, kiedy wszyscy siedzieli na werandzie i podśpiewywali nieśmiertelne Jak to milo wieczór bywa, skryty za rolkami, usiłowałem bezskutecznie zapalić lont. Werandowe towarzystwo zwróciło w końcu na mnie uwagę.
- Ej ty, fajerman! chodź no tu pośpiewać z nami, zamiast bawić się zapałkami... - wołał wujek żartobliwie, ale zarazem ostrzegawczo.
- Przyśni ci się jeszcze w nocy pożar! Cha, cha! - rechotał Olek, który oczywiście też musiał dodać swoje dwa grosze.

Aluzję pojąłem, tym razem jednak mu nie odpyskowałem.
- Już idę! Tylko oglądnę jeszcze księżyc... taki piękny! - żeby odwrócić uwagę od zapałek, przytknąłem lornetkę do oczu, kątem spoglądając, czy też lont pali się jeszcze, czy zgasł.
- Zaraz mi tu przyjdź! - - zawołała ostro matka. - - Stąd też księżyc zobaczysz! - dodała już łagodniej.
- Jakiś dziki się zrobił... Wiecznie w tej drewutni siedzi, wiecznie sam - zauważyła ciocia Adela. - Chodź tu i pośpiewaj z nami!
- Oddaj te zapałki, podpalaczu! - syknął Olek, wyrywając mi je z garści. - Pamiętacie, jak to kiedyś podpalił łóżko? - Olek zamiast śpiewać, wolał przypominać niesławny incydent sprzed lat. - A później, pamiętacie, jak podpalił sobie zapałkami facjatę?
Że też ten Olek musi coś takiego wyciągać! Byłem zły na niego i najchętniej bym go wystrzelił tą moją rakietą na Księżyc albo jeszcze dalej. - A pamiętacie, jak to Oleś ćwiczył „plucie w plucie”? - odparowałem zjadliwie.

Nastała cisza, bo z dorosłych nikt nie wiedział, o co chodzi. Włada zachichotała, a Staszek ni stąd, ni zowąd dostał czkawki. Olek był wściekły, ale robił dobrą minę do złej gry. Wujek zaś strofował:<
- E, dzieci! Nieładnie tak sobie dokuczać! - Ciekawość jednak wzięła górę, bo po chwili zapytał: - Ale jak to właściwie z tym pluciem było?
- Wymyśla ten głuptas jakieś historie - powiedział lekceważąco Olek, ciągnąc mnie boleśnie za ucho. - Jeszcze słowo, a powiem gdzie podziewają się patrony! - szeptał złowieszczo.

Było już na tyle ciemno, iż nie dostrzeżono mej męki, a pogróżka Olka na tyle skuteczna, że nie dokończyłem tej opowieści. A było to tak: Któregoś popołudnia siedział Oleś w otwartym oknie i widać nudził się bardzo, bo wymyślił zabawę. Wychyliwszy się głęboko, wypuszczał z ust luźno spadającą w dół ślinę, i zaraz pluł znowu, tak żeby tą śliną trafić pierwszą, nim osiągnie ona ziemię. Zabawa niezwykła, jak na ogół wszystko, co Olek wymyślał, ale i wstrętna. Tak był tym pochłonięty, że nie zauważył wejścia ojca do pokoju.
- Cóż ty wyrabiasz - krzyknął ojciec oburzony. Olek był tak zaskoczony, iż nie zdołał wymyślić już żadnego kłamstwa, odpowiedział więc szczerze: - A tak sobie z nudów ćwiczę plucie w plucie.
No i można się domyślić, co się potem działo. O dziwo, Olek przyjął wszystko jak nigdy z pokorą. Powiedział nawet do mnie:
- Nie wiem, co mi strzeliło do głowy... co za głupota!... A ty, smarkaczu, pamiętaj, żebyś nigdy nikomu nie pisnął słowa!
Dochowałem tajemnicy mimo złośliwych docinków.

Ani tego wieczoru, ani następnego start rakiety się nie udał. Pilnowany przez Adelcię, musiałem siedzieć ze wszystkimi na werandzie i wyśpiewywać. Ponieważ pełnia już minęła, a księżyc ukazywał się rano blady co prawda, ale widoczny, postanowiłem dokonać startu za dnia, tuż przed mszą świętą. Lont znacznie skróciłem, zostawiając jedynie parocentymetrowej długości knot. Usiłowałem go teraz bezskutecznie zapalić. Obudowa rakiety wydawała mi się niepokojąco wilgotna, knot syczał i ciągle. Wreszcie po długich staraniach rozżarzył się czerwonym ognikiem, sycząc lekko. Chcąc sprawdzić, jak ma daleko do głowicy, nachyliłem się. Lont żarzył się w dalszym ciągu i był już bliski małego otworu u góry pocisku, bo tylko tędy można go było przeciągnąć. Zatem rakieta zapalała się nietypowo, od góry, a nie od dołu, tak jak powinno być w normalnym pocisku. I być może dzięki temu... Ale nie uprzedzajmy faktów. Nagle czerwony mały ogienek zamienił się w czerwony rwący strumień ognia, który zniknął pod pokrywą głowicy. Nim zdążyłem odskoczyć, nastąpił wybuch. Świsnęło mi coś koło ucha, płomienie ogarnęły całą głowę. Z odsłoniętego teraz armatniego kapsla kurzyło się jeszcze przez jakiś czas, a ja przecierałem bezrzęse oczy, by lepiej widzieć, co się stało. Pociągnąłem ręką po twarzy. Cała! Tylko z brwi posypały się spalone włoski. Z głowy też. Dał się słyszeć znów jakiś świst, tym razem idący z góry ku dołowi. Na wszelki wypadek wtuliłem głowę w ramiona, jakby miało to cokolwiek pomóc. Trzask! Posypała się dachówka ze stajni, skąd wyskoczyli, obaj naraz, Jędrek i Olek. Nogi mi jeszcze drżały, kiedy przybiegli do mnie.

- Ale cię osmaliło! - stwierdził Jędrek rzeczowo.
- Szkoda, że ci tego głupiego łba nie urwało! -dorzucił Olek z nutą litości tym razem, patrząc na moją nadpaloną i roztrzęsioną postać.
- Co to było? - dochodził Jędrek.
- Rakieta! - odpowiedziałem jakoś niepewnie.
- Będziesz ty miał rakietę, jak się tylko wujek dowie!

Wujek oczywiście dowiedział się, ale na szczęście podano mu inną wersję, wymyśloną na poczekaniu przez Olka. Powiedziano mu, że wybuchła mi w ręku paczka zapałek, co było prawdopodobne, ponieważ zapałkami zawsze lubiłem się bawić.
- No, gdzież to się podziewa ten nasz podpalacz? Chcę go zobaczyć! - obejrzawszy mnie, stwierdził: - Chwalić Boga, nie poparzyłeś się zbytnio, a włosy?... włosy odrosną! Trzeba będzie tylko zastosować tę znaną maść, wiecie, tę na porost włosów, „tynktura akuta" księdza Kneippa... Cha, cha! - wujek żartował, co mogło oznaczać, że niczego się nie domyśla.

Nazajutrz Jędrek naprawił dachówkę. Głowicę i łuskę armatnią sam przyniosłem mu do stajni.
- Że też mi nic nie powiedziałeś! - robił mi wyrzuty. - Ja bym ci pomógł zrobić rakietę! To nic trudnego! Jak byłem w wojsku...

Wieczorem znowu wspólne śpiewy na werandzie. Tym razem nawet nieźle to wypadło. Księżyc zaglądał ciekawie przez listowie. Brakowało mu już sporego kawałka twarzy, znak że zbliżał się do nowiu. Wokół lampy krążyły ćmy. Jedna z nich, najładniejsza, włochata i kolorowa, zmęczona obłędnym lotem wokół światła odpoczywała na białym kloszu, z drgającymi skrzydełkami. Wpatrywałem się w nią długo, póki nie odleciała, by wykonać znowu parę okrążeń w jasnym kręgu. Wtem raptownie zanurkowała i wpadłszy wprost do szkiełka spłonęła. Dość rakiet! - postanowiłem naraz. Teraz będę łapał motyle!

Myśl o łapaniu owadów i motyli kiełkowała we mnie już od pewnego czasu. Marzyło mi się stworzenie kolekcji. takiej jak w szkolnym gabinecie przyrodniczym. Było tam wprawdzie wiele owadów egzotycznych, ale i nasze krajowe przedstawiały się okazale. O istnieniu niektórych w ogóle nie miałem pojęcia. Jak zwykle, gdy ogarniała mnie jakaś nowa pasja, starałem się zdobyć możliwie najwięcej wiadomości na ten temat. Tak było i z astronomią, kiedy to sporo dowiedziałem się, czytając i przeglądając książki zgromadzone w bibliotece ojca, interesującego się amatorsko tą rozległą dziedziną. Teraz najpierw przewertowałem podręczniki szkolne, później dorwałem się do fachowych z dziedziny entomologii, w końcu zdobyłem atlas owadów z kolorowymi reprodukcjami i opisami poszczególnych egzemplarzy. Przeczytałem też wiele książek opisujących wyprawy do egzotycznych krajów w poszukiwaniu nowych gatunków owadów. Znałem Maeterlincka Życie pszczół, Życie termitów, Życie mrówek, śledziłem z wypiekami na twarzy opisy przygód Arkadego Fiedlera. Rodzice, widząc moje zainteresowania, dyskretnie mi pomagali. Uczyłem się nie najlepiej, ale z przyrodą byłem, można powiedzieć, na ty.

Któregoś lata przyjechałem do Strachociny wyposażony w sprzęt i najpotrzebniejsze akcesoria do łapania i konserwowania owadów, jak: siatka na motyle, eter, pudełka na złapane okazy, specjalne szpilki i ramki do suszenia owadów. Część tego sprzętu została zakupiona, większość zrobiłem sam, przy wydatnej pomocy Jędrka, który wszakże bez entuzjazmu odniósł się do moich nowych zainteresowań.
- Robaków pełno wszędzie, po co to łapać i suszyć! Majsterkowanie to co innego!

Jednym słowem uważał mnie za pomylonego, podobnie jak ludzie ze wsi, widząc jak uganiam się z siatką po polach. Największe uznanie znalazłem w oczach cioci Mani. Mania, jako urodzona kolekcjonerka, zbierała wszystko, począwszy od wyciętych z gazet powieści, a skończywszy właśnie na kilku przepięknych egzemplarzach owadów złapanych podczas odławiania ryb w stawie. Były to niezwykłej wielkości kałużnice czy pływaki żółtobrzeżki, niektóre sięgające 5 cm długości. Olbrzymy! Po oczyszczeniu ich z proszku przeciw pchłom, którym zostały zatrute, stały się zaczątkiem mojej kolekcji. Tereny moich łowów były nieograniczone. Wkrótce wyspecjalizowałem się do tego stopnia, że na ogół wiedziałem z góry, gdzie i w jakich miejscach znajdę odpowiedni gatunek owadów. Największą jednak przyjemność sprawiało mi przypadkowe trafienie na rzadkie czy też mało znane okazy. Pewnego pięknego przedpołudnia grasowałem z siatką na Dydyńczyku. Wysoki, kilkudziesięciometrowy pagór wyrastał spośród płaskiego i rozległego zielonego dywanu łąk kostarowskich. Ongiś porośnięty wielkimi dębami, teraz bezlitośnie wyciętymi co do jednego, spłukany deszczem, Dydyńczyk odsłonił swoje kamieniste podłoże. Porastały go krzaki tarniny, leszczyny i dzikiej róży, słowem przeróżne chaszcze trudne do przebycia, za to stanowiące doskonałe schronisko dla zajęcy i wszelakiej polnej zwierzyny. Panowała tu cisza kompletna, nie czuło się najlżejszego nawet podmuchu, słońce w zenicie prażyło niemiłosiernie. Krzaki nie dawały cienia, rozgrzane od wietrzejących łupków i kamieni powietrze falowało nad wpół uschniętymi trawami, pełnymi kłujących ostów, perzu i łodyg wyższych ode mnie. Gdzieniegdzie, w oazach soczystych łączek upstrzonych kolorowymi kwiatami, uwijały się niezliczone ilości brzęczących owadów, latających od kwiatka do kwiatka barwnych motyli. Z wrażenia dech mi zaparło. Zapomniałem o upale, pragnieniu, podrapanych do krwi nogach. Zaczęło się wielkie polowanie. Do mej siatki wpadały najpiękniejsze okazy. Wspaniały mieniak tęczownik omal nie pozbawił mnie siatki, nim zdołałem go schwytać w krzakach tarniny. Po chwili złapałem duży okaz żałobnika o czarnych, prawie aksamitnych skrzydełkach obrzeżonych szerokim, kremowym lampasem. Zaraz po nim wpadł do siatki pawie oczko, następnie wielki niestrzęp głogowiec o srebrzystych, żyłkowanych skrzydłach, potem kilka szachownic, których tu było tyle, co bielinków na Józef owej kapuście. Ofiarami nieposkromionej namiętności stały się też mniejsze motyle, brązowe i niebieskie, błękitne i fioletowo-czarne... Boże, ile tu tego! Nie było już miejsca w pudełkach, a tu wciąż pokazywały się nowe okazy, których jeszcze nie miałem.

. Zmęczony, ale zadowolony z tak wspaniałych łowów, myślałem już o powrocie. Przebijałem sobie z trudem drogę przez krzaki, gdy oczom mym ukazał się widok, o jakim zawsze marzyłem. Tuż na skraju zagajnika, w miejscu gdzie kończyły się te okropne krzaczyska, a zaczynała bujna zieleń łąk, fruwał sobie swobodnie wspaniały, pomarańczowo-żółty, o dużych skrzydłach ostro zakończonych niczym ogon jaskółczy - paź królowej, marzenie każdego chłopca łapiącego motyle. Co podbiegłem do niego, to zrywał się do lotu, by po chwili usiąść znowu w bezpiecznej odległości. Droczy się ze mną czy co? Dydyńczyk już pozostał kilkaset metrów za mną i do zabudowań plebańskich nie było więcej jak ze dwieście metrów. Motylowi widać znudziło się to ciągłe przysiadanie na byle kwiatku, bo teraz, zerwawszy się do równego lotu, skierował się wprost na wujkowe łąki, potem dworskie. Przeleciał nad dużym stawem, który ja musiałem okrążyć, skutkiem czego omal go nie zgubiłem. Potem skierował się na mokre łąki tuż za organistówką. Naraz puścił się prosto ku rysującemu się w dali gołemu grzbietowi Szczodrego. Teraz teren powoli wznosił się i coraz trudniej było biec pod górę, mając już w nogach co najmniej dwa kilometry. Kroplisty pot zalewał mi czoło, tak że chwilami traciłem z oczu niezmordowanego motyla. Kiedy byłem już bliski rezygnacji, ukazywał mi się perfidnie i ciągnął mnie znowu za sobą. Niemal zupełnie wyczerpany dotarłem na szczyt wzgórza porośniętego niezżętym jeszcze owsem i jęczmieniem, i tu, ku mej rozpaczy, straciłem pazia z pola widzenia. Zniknął! Przeleciałem za nim przeszło trzy kilometry na darmo! Zakpił sobie ze mnie, nieszczęsnego, ten paź. Zostawił mnie teraz na szczycie góry, zziajanego do ostatnich granic.

Usiadłem na miedzy i odpocząwszy nieco, podziwiałem wspaniały widok, jaki roztaczał się z tego miejsca, chociaż Szczodre nie było wcale takie wysokie. Dydyńczyk wyglądał stąd jak świeżo usypana na zielonej murawie mogiła. Przecinała go na skos jaśniejsza nitka ścieżki z plebanii do Jurowiec. Wieś leżała, zdawało się u stóp niebieskawych Gór Słonnych, które zamykały horyzont od wschodu. Gdzieś tam za tymi zalesionymi pasmami gór znajdowała się ciotczyna szkoła w Hłomczy. Pasmo, rozciągające się od południowego wschodu ku północnemu zachodowi, opadało stromo w rejonie Falejówki. Po małej przerwie, w której leżały wsie Srogów Górny i Dolny, wybrzuszało się odosobnioną górą, zwaną Wroczniem. Na szczycie Wrocznia, między paroma olbrzymimi drzewami poszarpanymi wichrami sterczała wieża triangulacyjna, znacząca najwyższy punkt w całej okolicy. Gęsto zalesiony zachodni stok góry opadał łagodnie, przechodząc w szachownicę pól uprawnych, upstrzonych teraz mendlami snopków. Cały północny horyzont zamykał bezleśny grzbiet ciągnący się aż do Grabownicy, stąd nie widocznej, zasłaniał ją bowiem ciemny pas lasu strachockiego. Tuż za Grabownicą można było dostrzec na tle przetrzebionego jodłowego lasu liczne szyby naftowe w kształcie smukłych ostrosłupów, zakończone sześcianami wież wyciągowych. Im dalej na zachód, tym wzniesienia stawały się niższe i coraz mniej zalesione, aż zlewały się niemal całkowicie z zamglonym horyzontem.

Strachocina leżała tuż pode mną. Samym jej środkiem biegła zwykła wiejska droga. Towarzyszył jej wiernie potok Różana. Aż tu dochodziło głośne gęganie gęsi pławiących się w nikłej o tej porze strudze o zapachu wcale nie różanym. Potok wypływał ze źródła w połowie góry zamykającej dolinkę od zachodu. Tam też kończyły się domostwa, dalej ciągnęły się pola uprawne, a nieco wyżej zarośla przechodzące stopniowo w ciemny i gęsty las. Góra ta, zwana Widaczem, była jakby przedłużeniem Szczodrego, gdzie siedziałem umęczony trzykilometrowym biegiem. Szczodre stanowiło jedynie małą część grzbietu górskiego porośniętego lasem liściastym ciągnącym się z zachodu na południe, daleko poza Kostarowce, który my nazywaliśmy lasem kostarowskim. Gęsto zaludnione doły krośnieńskie, leżały w dolinie u stóp grzbietu, miały ziemie żyzne w przeciwieństwie do sąsiednich nieurodzajnych wzgórz i gór. Urodzajną tę równinę przecinała żelazna droga łącząca Sanok z Krosnem, doskonale widoczna z mego punktu obserwacyjnego. Stąd pociąg wyglądał jak pełzająca po trawie gąsienica. Płasko położone tory kolejowe, minąwszy Zarszyn, poczęły mniej więcej od Nowosielec wspinać się pod górę. Przejeżdżający tędy pociąg ciężko sapał, puszczając kłęby czarnego dymu z lokomotywy. W dnie poprzedzające słotę odgłos sunącego pociągu, przebijał się przez wał kostarowskiego lasu i dochodził do plebanii, wróżąc zbliżającą się porę deszczową. Prawie równolegle do torów kolejowych idących w przeciwnym kierunku: od Zarszyna na Rymanów, Iwonicz, biegła bita droga. Blaszane dachy Zarszyna raziły oczy odbitym blaskiem południowego słońca, konkurując z błyszczącą taflą wielkiego stawu. Na jego tle rysowała się sylwetka wieży kościelnej i, w niewielkiej od niej odległości, wysoki komin browaru, który poznałem, wysyłany parę razy po piwo dla wujka. Zarszyńskie piwo było podłe, smakiem ponoć przypominało stawową wodę, w którą z braku rzeki browar się zaopatrywał. W sąsiednim Besku wprawdzie nie było browaru, ale za to płynęła rzeka, której skalisty, urwisty brzeg widziałem ze Szczodrego. Dalej - zdawałoby się: tuż za Beskiem - rysowały się jasne domy Rymanowa. Za nimi, wśród zalesionych wzgórz krył się Iwonicz-Zdrój.

W dali rysowały się ledwie widoczne grzbiety gór Przełęczy Dukielskiej, nad którymi w jasnym błękicie nieba kłębiły się kremowe chmury, zapowiadające rychłą zmianę pogody. Wyłaniały się znad łańcuchów górskich znaczących granicę ze Słowacją. Nawet można było dokładnie obliczyć, ile stąd kilometrów do granicy. Odległość między łańcuchami gór wynosiła średnio siedem kilometrów. Pasma ciągnące się z zachodu ku wschodowi były cztery, zatem do granicy mogło być około trzydziestu kilometrów. Do Bieszczad było jeszcze dalej. Ich szczyty, ledwie widoczne na południowym wschodzie, zlewały się zupełnie z horyzontem. Z tamtych gór co lato schodzili Bojkowie, wynajmując się do prac żniwnych w tutejszych dworach i plebaniach.

Sanok - największe miasto w tym rejonie - widać było stąd jak na dłoni, jego białe kamieniczki, główną ulicę prowadzącą do miasta od strony Dąbrówki, wyniosłą górę Parkową z usypanym na jej szczycie kopcem Mickiewicza. Łyse wzgórze placu ćwiczeń, przecięte dolinką Sanoczka w rejonie Jurowiec, przechodziło w zalesiony czworokąt Łysej Góry, okaleczonej mało widocznym, dawno opuszczonym kamieniołomem. Najwyraźniej było widać, że góra Parkowa, wzgórza ćwiczeń i Łysa Góra łączą się właściwie w jeden grzbiet górski z Dydyńczykiem pośrodku, dalej przechodzący w coraz to mniejsze wzgórza, zwane Kamionką, które z kolei łączyły się z lasem strachockim. Tu właśnie, między tym łańcuchem górskim a biegnącym równolegle lasem kostarowskim, znajdowała się niewielka nizina, dość zaludniona, z paroma wsiami: Czerteżem, Jurowcami, Kostarowcami i Strachociną. Mniej więcej pośrodku tej kotlinki widać było dwór pani Dydyńskiej w pięknym i rozległym parku, a tuż obok posiadłość naszego wuja. Plebania ginęła w drzewach starego sadu, duży zaś staw widać było jako jasną, okrągłą plamkę otoczoną wierzbami. Mały staw rybny w ogrodzie był prawie niewidoczny, za to kościół rysował się okazale na tle ciemnej zieleni dębów.

Przymrużywszy jedno oko, ujrzałem całe obejście plebanii wraz z kościołem i rysującym się za nim Dydyńczykiem w takim skrócie perspektywicznym, iż wydawało mi się, że całość bez trudu zmieści mi się na dłoni. Fantastyczne! Tak mi się to spodobało, że powtórzyłem manewr parokrotnie. Nagle, zamiast kościoła i plebanii, zobaczyłem na dłoni rozpostarte skrzydła motyla tak wielkiego, że skrzydłami, mogło się wydawać, sięgał od Zacisza po Dydyńczyk. Czary czy co?... Poruszyłem dłonią. Zniknął, ale uczułem delikatne łaskotanie jego nóżek na skórze wyciągniętej dłoni. Na moment złożył skrzydła, a po chwili znów je rozprostował. Mogłem zamknąć dłoń i byłbym go wtedy złapał, ale zniszczyłbym mu skrzydła. Gdzie moja siatka?! Nim sięgnąłem po nią wolną ręką, coś zafurczało. To mój motyl, zerwawszy się nagle, popędził za drugim, podobnym. Razem wpadły w zwarte młyńce, co stwarzało wrażenie, jakby się biły. Tańcząc tak wkoło siebie, wzbiły się wysoko, a potem nagle runęły w koniczynę rosnącą tuż za poletkiem owsa. I tyle je widziałem. Paź królowej znowu sobie ze mnie zakpił. Niepocieszony, postanowiłem wracać. Skierowałem się na ścieżkę prowadzącą prosto w dół. I właśnie w tym momencie znów się ukazał. Fruwał sobie niziutko, tuż nad jęczmieniem, przeskoczył pięknym lotem owies i zniknął w koniczynie. Co u licha!... Muszę tam zajrzeć! Już z dala zobaczyłem roje motyli uwijające się nad kwitnącą fioletowo koniczyną, a wśród nich mego okazałego pazia, za nim drugiego, trzeciego, całe dziesiątki. Część z nich co jakiś czas zapadała w gąszcz koniczyny, gdy tymczasem inne stamtąd wzlatywały w rozedrgane upałem powietrze. Zawsze parami. U moich stóp szamotała się tak złączona para, obok następna, kawałek dalej jeszcze inna. Motyle wydawały się jakieś otumanione, bez trudu mogłem je brać do ręki. Złączone, uciec nie mogły, stając się często ofiarami mrówek. Szczyt Szczodrego był miejscem ich godów. Prawdopodobnie zlatywały się tu z całej okolicy, bo jak można by wytłumaczyć taką ich ilość. Skrzydła miały poszarpane w tych nieprzytomnych gonitwach miłosnych. Udało mi się jednak wybrać dwa nietknięte jeszcze okazy. Motyle wydzielały tak ostrą i charakterystyczną woń, że nawet zapach eteru nie mógł jej zniweczyć. Zatrute niosłem w siatce, nie mieściły się w pudełku, tak były wielkie. Były to chyba najpiękniejsze okazy, jakie kiedykolwiek miałem w swych zbiorach.

Wiele, wiele lat później, już po wojnie, odwiedziłem przyjaciela z lat młodości, Mietka, jednego z ministrantów. Wyciągnąłem go na spacer po wsi. Wspominając dawne lata, doszliśmy na Widacz, skąd był już tylko jeden skok do Szczodrego. Po nocnym deszczu było chłodno, błoto kleiło się do butów, wielka, nieruchoma chmura zasłaniała południowe słońce. Ale widok w ten podeszczowy dzień był wyjątkowy, dzięki powietrzu jak kryształ przezroczystemu. Rozejrzałem się po okolicy. Właściwie niewiele zmieniło się przez te lata. Może jedynie lasy zgęstniały. Nie było już widać śladów wielkich wyrębów z okresu międzywojennego. Dydyńczyk przestał być łysawym grzbietem. Porastał go teraz prawdziwy, wysoki las. Za to park dworski wyłysiał kompletnie, odsłaniając miejsce, gdzie znajdował się kiedyś stary dwór, ukazując bezwstydnie jakieś rumowiska i naprędce sklecone szopy parku maszynowego spółdzielni produkcyjnej czy PGR. Wspaniała aleja dębowa, zasadzona trzysta, a może nawet więcej lat temu, przestała właściwie istnieć, wycięta bezlitośnie. Podobny los spotkał modrzewie i lipy, w których cieniu stał kiedyś ten zaciszny mały dworek, po którym śladu teraz nie było. Strachocki kościół natomiast widać było bardzo dobrze, choć trochę zasłaniały go gęsto posadzone z początkiem lat trzydziestych lipy, wyrosłe na duże drzewa. Miejscami już obumarłe konary starych dębów konkurowały wysokością z sygnaturą wystającą z jaskrawej srebrzystej bieli dachu. Ongiś kryty dachówką, obecnie cynkowaną blachą, odbijał jaskrawy promień słońca. Plebania z wybielonymi jak za dawnych czasów ścianami wyglądała teraz nago i szpetnie, bo wycięcie starego sadu i części świerków okalających ogród odsłoniło jej brzydotę. Wyciągnąłem dłoń i przymknąłem oko. Wszystkie zabudowania plebanii, i jej najbliższe otoczenie i zalesiony Dydyńczyk umieściłem na wyciągniętej dłoni, podobnie jak kiedyś. Mietek obserwował mnie z zainteresowaniem, ale takim, jakim zwykło się częstować nieszkodliwego wariata. Trzymając dalej otwartą dłoń, przymrużywszy oko, czekałem na wielkiego motyla. Ale cud zdarza się tylko raz. W dłoni mieściłem jedynie jakże mi znany widok z dzieciństwa. Jako jedyny znak upływu czasu widziałem śmigające po „rządówce" w okolicach Dydyńczyka liczne samochody...

- Ale cię wzięło - usłyszałem z tyłu głos Mietka. - Musisz tu częściej przyjeżdżać, to przestaniesz się tak wzruszać.
- Bardzo lubię to miejsce... tu jest tak cudownie! - powiedziałem z emfazą.

Mietek skwitował to wzruszeniem ramion.
- Powiem ci prawdę. Byłem tu chyba jeszcze przed wojną i wiesz, co stwierdzam? Dużo tu teraz nieużytków, same dzikie łąki... Nie ma kto uprawiać ziemi, wszyscy ciągną do przemysłu. Na wsi powstają nowe domy, a ziemia leży odłogiem...
- Łapałem tu motyle - przerwałem mu.
- Co?
- Biegłem tu za jednym, aż z Dydyńczyka - ciągnąłem dalej swoje - ... to był piękny okaz, paź królowej!
- Teraz byłoby to źle widziane. Mamy socjalizm! - zażartował Mietek.

Zaczął schodzić ze szczytu, mając widać dosyć moich wspomnień.
- Czekaj! - krzyknąłem. - Pokażę ci coś! Niechętnie poczłapał za mną. Tam, gdzie kiedyś rósł owies, gdzie było poletko jęczmienia i wspaniała koniczyna, pieniła się teraz dzika łąka, pełna różnorodnego kwiecia i wybujałych ostów.
- No i po co mi to pokazujesz? - spytał zniecierpliwiony. - Mówiłem ci przecież, że wszyscy uciekają do miasta... I wierz mi, ja też chcę oddać ziemię gminie, nie daję już rady. Dzieci... Córka po studiach została w Warszawie, syn, jak wiesz, na politechnice w Krakowie, a żona ledwie zipie... Ja mam dość roboty i odpowiedzialności w swojej pracy, pomagam też Kazi w miarę możliwości prowadzić gospodarstwo, ale już mam tego po uszy...
- Dajże spokój, Mietek! - przerwałem utyskiwania. - Patrz, człowieku, na tę łąkę, czy nic nie widzisz?
Łąka roiła się od motyli, wśród których wyróżniały się urodą wielkie, pomarańczowe pazie królowej.
- Zupełnie jak wówczas! - niemal krzyknąłem, rozentuzjazmowany.
- Ależ ty masz bzika! - - stwierdził chłodno mój przyjaciel.

Każda moja nowa pasja była pewnego rodzaju obłędem. Poza nią nie istniało już nic. Polowanie na owady wszelkiego rodzaju, chrząszcze, motyle, ćmy i inne robaczyska, wywarło na mnie w tym chłopięcym okresie duży wpływ. Nocami śniłem o pięknych okazach, we dnie, gdy tylko rosa trochę podeschła oddawałem się łowom. Polowania odbywałem zwykle samotnie, gdyż rodzeństwo moje miało inne zainteresowania, bardziej ludzkie. Mnie uważano za lekko kopniętego, jak to zwięźle określał najstarszy brat. Z powodu tych moich łowów z reguły spóźniałem się na kolację, co było rzeczą niedopuszczalną. Wujek jednakże, o dziwo! w stosunku do mnie był nawet dość tolerancyjny, przezwał mnie jedynie Ćmokiem. Wołano tak na mnie nawet wtedy, gdy zmieniłem zainteresowania.

Z upływem lat zdradziłem piękne motyle na rzecz sportu i teraz tej pasji oddawałem się całą duszą. Olimpiada berlińska stwarzała szczególnie dogodną atmosferę ku temu, toteż dzieliłem wolny czas na słuchanie sprawozdań radiowych z przebiegu igrzysk i treningi. W owych latach konserwatywny w upodobaniach i przekonaniach wujek uległ na tyle pokusom nowoczesności, że zdecydował się zainstalować w swoim gabinecie radio. Dzięki temu byłem na bieżąco z wiadomościami sportowymi. Okazji do treningu było wiele. Świetnie nadawały się do tego wieczorne wyprawy do Gierszenia po cygara. Trasa była na tyle długa i urozmaicona, że dawała okazję do sprawdzenia swych sił w wielu dyscyplinach lekkoatletycznych. W roku olimpiady szał sportowy opanował niemal wszystkich. Udzielił się nawet wujkowi.

- No, jak tam? Cóż to ten Noji tak osłabł?! - pytał z drugiego pokoju, oderwawszy się na chwilę od brewiarza. - Jest tam gdzieś Ćmok?
- Już idę, wujciu - wołałem od radia.
- Teraz pokaż, co ty potrafisz. Masz tu dwa polskie krajcary i skocz do Gierszenia...

Słońce przed chwilą zaszło, robiło się już ciemnawo. Kilkoma dużymi susami przeskoczyłem ogród kwiatowy, kiedyś jedno z ulubionych miejsc łowów chrząszczy i nocnych motyli. Biegłem prosto w dół, ścieżką pełną wystających korzeni sosen i świerków, a prowadzącą aż do stawu. Tu trzeba było bardzo uważać, gdyż tuż przy stawie rosła ogromna lipa i wystający z ziemi korzeń drzewska mógł stanąć na drodze. Jedno dobre odbicie... hop!... i już po przeszkodzie. Teraz trzeba zrobić skręt w prawo, bo inaczej wleci się do stawu, a tu najgłębsze miejsce. Wystraszone żaby wskakiwały do wody na złamanie karku, jedna po drugiej. Karpie, widać nie tak płochliwe jak żaby, cmokały głośno, żerując po drugiej stronie. Między stawami jest wąska grobla, niebezpiecznie śliska od rosy. Trzeba zwolnić przed tą pułapką. W drewnianym huczku szumi woda przepływająca z rybnego stawu do drugiego, zarośniętego całkowicie sitowiem, pełnego głośnych żab. Obok rosochatej wierzby dziura w parkanie, zrobiona przez wiejskich chłopaków, notorycznie wykradających z sadu jabłka. Nie będę się schylał jak te złodziejaszki, żeby przez nią przejść. Odbiwszy się rękami od poprzeczki parkanu, jednym zgrabnym ruchem przerzuciłem ciało na drugą stronę. Ach, jak świetnie poszło. Może by tak zostać skoczkiem?... Metr sześćdziesiąt przecież już miałem za sobą, skacząc stylem... no, powiedzmy, przerzutowym. Minąwszy tajemnicze o tej porze Zacisze, wyskoczyłem na drogę do wsi, szeroką i dość jak na wieczór jasną. Bieg z przeszkodami skończył się. Biegnę teraz równym, sprężystym krokiem wytrawnego biegacza... chyba Kusocińskiego. Obok rozszczepionej topoli duży zakręt. Ciało mocno przechylone, na wirażu, który biorę jak wicher, omal nie wyrzuca mnie ze ścieżki udeptanej bosymi nogami wiejskich kobiet. Równy, głęboki oddech, długi, elastyczny krok. Tak na pewno biegają mistrzowie. Postanawiam zostać jednym z nich do przyszłej olimpiady. Już ja im pokażę, jak się biega!... Zwolniłem trochę, bo droga teraz prowadzi nieco pod górę. Czuję, że nogi pracują ciężej, już nie wyprostowuję ich w kolanach, krok też drobniejszy. Takie samo odczucie mają zapewne długodystansowcy. A może by tak zostać długodystansowcem? Biegnąc dalej, słyszę bicie własnego serca i nasilający się szum w skroniach. Nogi omdlewają. Cóż to, czyżbym spuchł?... Ale to już cmentarz, tu właśnie najbardziej pod górę. Jeszcze tylko ze sto metrów i będę na szczycie. Zwolniłem jeszcze bardziej, tłumacząc sobie, że przecież nie wypada biec jak wariat obok cmentarza... Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie... Uf! Co jest, do licha!... Nogi jak ołów. Płuc mało mi nie rozsadzi. Serce chyba zaraz gardłem wyskoczy. W oczach dziwne jakieś czerwono-czarne płaty. Chyba źle rozłożyłem siły. A tu jeszcze do przebycia parę metrów. Wreszcie przede mną ukazuje się szeroki, zaróżowiony zachodem słońca horyzont. W dole majaczy wieś, a na samym jej skraju dobrze widoczna, samotnie stojąca gierszeniówka. Gęsta mgła pokrywa otaczające łąki, blaszany dach Gierszeniowej stodoły lśni od wilgoci, z komina sączy się ledwie widoczny dymek. Cieniutki jak brzytwa sierp księżyca sterczy rożkami do góry. Będzie pogoda!

W dół nogi już same niosą. Ojej! Nie zatrzymam się chyba, a tu trzeba skręcić z głównej drogi w bok. Kładka przez rów chwiejna i zdradliwa. Znam ją dobrze. Odbicie z lewej nogi i już ląduję w samym środku wielkiego jak półmisek krowiego łajna. Tu nie ma hamowania! Z trudem utrzymując równowagę, walę całym ciężarem w zamknięte drzwi domu Gierszenia. Niech to licho! Ale meta! Bynajmniej nie olimpijska! Zamiast braw słychać poirytowany głos starego Żyda:
- Co to za walenie?... Jest przecież klamkie, czy nie? Puka się, a nie zaraz taki raban!
- Przepraszam - mówię zadyszany - poślizgnąłem się.
- Już otwieram... A kto to puka?

Wcale nie pukałem, po prostu po zderzeniu się z drzwiami nacisnąłem parę razy przemyślny rygielek z kutego żelaza, powszechnie na wsi używany zamiast klamki, ufając, że drzwi ustąpią. Były jednak zamknięte od wewnątrz. Czekałem teraz spokojnie. Słychać już było jakieś szuranie, wreszcie zgrzytnęła zasuwa, żelazna sztaba stuknęła we framugę, a w ciemnej szparze ukazał się pejsaty Gierszeń. Jedną ręką przytrzymywał żelazną zaporę, drugą kurczowo ściskał opadające długie gacie.
- Co to, pali się? - rzekł poirytowany.
- Cygara, panie Gierszeń! - wrzasnąłem w odpowiedzi.
- A, przeciwnie - odpowiedział uspokojony. - To się właśnie nie pali? Tylko ksiądz dobrodziej nie ma co palić... To zaraz będzie palenie! Regina! dajesz te świece, czy nie? - zwrócił się do córki ostro. - Ile cygar? Dziesięć jak zawsze?

W migotliwym świetle trzymanego przez córkę lichtarza stary odliczał cygara, gdy ja tymczasem wpatrywałem się w dziewczynę. Stała w długiej, luźnej koszuli, spod której na wysokości wydatnych piersi połyskiwało częściowo obnażone białe ciało. Ciemne, lśniące i długie włosy opadały na krągłe ramiona. Czerwone wargi, lekko uchylone, ukazywały białe, równe zęby. Lekko wypukłe, czarne, wilgotne oczy odbijały zwielokrotniony blask świecy. Jaka ona ładna, pomyślałem. Tylko że okropnie pachnie tą cebulą, stajnią i krowami. Patrząc na nią, miałem przed oczami obraz wiszący w jadalni. Był to oleodruk przedstawiający świętą Magdalenę czytającą przy świetle świecy. Jej naga pierś przywodziła mi na myśl jeszcze nie skonkretyzowane, ale już grzeszne wizje. Regina wydawała mi się do niej podobna i podobnie jak ona działała na moją chłopięcą wyobraźnię.

- Co to, na borg?! - zapytał niemile rozczarowany Żyd, gdyż z tego wszystkiego zapomniałem o pieniądzach, które ściskałem w garści. Zapłaciłem i zabierałem się do wyjścia.
- A tytoń dla panienki? - przypomniał, podając mi paczkę. A na pożegnanie dodał: - Moje uszanowanie dla księdza kanonika!... I nie pędź jak głupi, bo dostaniesz suchoty albo znowu wpadniesz w gówno!

Biegnąc pod górę, miałem przed oczyma obraz Reginy, jej uchyloną zgrzebną koszulę ukazującą rąbek piersi, lśniące oczy. Ale na górze już zapomniałem o dziewczynie. Przede mną niecały kilometr drogi, tym razem cały czas z góry. Na niebie ukazały się już pierwsze gwiazdy. Pędziłem w dół coraz szybciej. Stopy zdawały się nie dotykać ziemi. Właściwie to powinienem zostać sprinterem, pomyślałem. Zwiększyłem jeszcze szybkość. Najmniejszego zmęczenia! Raczej wprost przeciwnie! Czułem w sobie moc wyścigowego konia. Cmentarz minąłem, nie zdążywszy się nawet przeżegnać, i już zbliżałem i o topoli. Zakręt wziąłem z szybkością ekspresu, poczuwszy jedynie szum wiatru w uszach. Ogród! Tam już za ciemno, pobiegnę wkoło kościoła. Trochę to dalej, ale nadrobię stracony czas szybkością. Biegnąc żwirowaną aleją lipową, czułem się jak zawodnik zbliżający się do mety. Zamiast na metę wpadłem zwyczajnie - do kuchni. Zośka szykuje kolację.
- Patrzcie ludzie! On już z powrotem! - mówi z podziwem.

Olek gra w szachy z Jędrkiem. Nie podnosząc głowy znad szachownicy mruczy:
- Jak głupi, to niech gania!

W jadalni odchodziła gra w kiksa.
- No, to bęc!... - wujek wali kartą w stół, aż podskakuje umbra w lampie, nie zwracając na mnie w ogóle uwagi.
- Cały jesteś spocony - ocenia krytycznie mój wygląd matka.
- Nic mu nie będzie! Całymi dniami gania niczym ogar! - mówi ciocia Mania, rozglądając się odruchowo za papierosem.
- Ale dałem im bobu... - zaciera ręce wujek. - Daj no, Ćmoku, te cygara - dostrzega mnie w końcu.
- Należy ci się nagroda, bo się uwinąłeś! Adelciu! baton dla naszego Kusocińskiego...

Bociany zlatywały się zewsząd i odbywały coroczny sejmik na łąkach kostarowskich. Były ich setki. Jedne brodziły po rozlewiskach, inne majestatycznie krążyły w powietrzu, jakby trenując przed dalekim lotem na południe. Odlot bocianów oznaczał koniec wakacji. Pożegnania, łzy, smutek. Wieczorem na stacji w Jarosławiu oczekiwał nas ojciec.

 
Do witryny Stowarzyszenia Piotrowskich ze Strachociny
Powrót do witryny Stowarzyszenia Piotrowskich ze Strachociny"