"Sztafeta Pokoleń" - 1/2008

Zawartość numeru:

 

- Od Redakcji
- Na pierwszą rocznicę Zjazdu
- STOWARZYSZENIE PIOTROWSKICH ZE STRACHOCINY
- Główne tezy Statutu Stowarzyszenia
- AKTUALNOŚCI
- Z HISTORII: Ciekawa hipoteza na temat pochodzenia nazwy Strachociny
- Legenda o strachocińskim smoku Strachocie
- Z HISTORII: Kółko ministrantów parafii Strachocina w latach 50-tych
- ZE SPORTU: Początki piłki nożnej w Strachocinie
- ZE SPORTU: Nieudany sezon Górnika Strachocina
- WSPOMNIENIA O PRZODKACH: Józef Piotrowski "z Kowalówki"
- Ci co od nas odeszli: Józef Mieczysław Giyr-Piotrowski, Władysław Fryń-Piotrowski, Tadeusz Cecuła, Władysław Maik, Jerzy Sitek,Piotr Sitek, Władysław Trybuszek
- ROZMAITOŚCI
- Kalendarium rodzinne

 

Od Redakcji

Drodzy Czytelnicy!
Drodzy Kuzyni, Potomkowie Stefana Piotrowskiego,
Członkowie Stowarzyszenia Piotrowskich ze Strachociny!

Oddajemy do Waszych rąk pierwszy numer „SZTAFETY POKOLEŃ” - biuletynu Stowarzyszenia Piotrowskich ze Strachociny. Mamy nadzieję, że przyjmiecie go z zainteresowaniem i życzliwością.

Nasz biuletyn ma być „organem prasowym” Stowarzyszenia. Ma opisywać życie i działalność Stowarzyszenia, relacjonować zjazdy i inne spotkania, publikować uchwały Zarządu, a także przekazywać Czytelnikom wszelkie inne informacje od Zarządu. Mamy nadzieję, że „SZTAFETA” stanie się także miejscem dyskusji o działalności naszego Stowarzyszenia i źródłem inspiracji dla jego inicjatyw.
Chcemy jednak by głównym celem biuletynu była praca nad integracją środowiska potomków Stefana Piotrowskiego. Zgodnie ze statutem Stowarzyszenia.
Wiemy, że aby taką misję wypełniać musi to być przede wszystkim pismo „do czytania”. Interesujące dla wszystkich rozproszonych po całej Polsce i po całym świecie potomków Stefana, niezależnie od wieku i miejsca zamieszkania. Pomysły na sposób realizacji tego arcytrudnego celu właściwie dopiero się rodzą. Ba!, po prawdzie to takich pomysłów jeszcze nie ma. Bardzo liczymy tutaj na Waszą pomoc. Będziemy niecierpliwie czekać na Wasze listy, telefony, maile. Tylko wspólnie możemy dokonać tego aby nasi kuzyni (a może nie tylko oni?) chętnie sięgali po nasz biuletyn.

Ten pierwszy jego numer ma służyć głównie nawiązaniu kontaktu pomiędzy Wami a redakcją. Ma pokazać jak my, jego autorzy wyobrażamy sobie takie pismo i zmobilizować Was do współpracy (choćby wyrażającej się w postaci krytyki naszych poczynań).
Z oczywistych względów zawiera on stosunkowo dużo materiałów związanych ze Strachociną. Tak musi być. Strachocina jest tym co nas łączy. Dzisiaj mieszka tu jedynie niewielki procent potomków Stefana ale Strachocina to przecież nasze gniazdo rodowe. Jej znaczenie jest dla nas nie do przecenienia.
Być może niektórych z Was zaniepokoi także duża przewaga materiałów historycznych nad aktualnymi. Mamy nadzieję, że tak będzie tylko w pierwszym numerze, że w następnych te proporcje zmienią się na korzyść spraw bieżących. Ale potwierdzamy, że materiałów historycznych, wspomnieniowych, pewno zawsze będzie w biuletynie dużo. Chcemy zapoznawać Czytelników z historią rodu Piotrowskich, z sylwetkami wybijających się postaci wśród potomków Stefana, głównie tych, którzy od nas już odeszli. Także z historią Strachociny i Ziemi Sanockiej, tej naszej "Małej Ojczyzny".

Uważamy, że będzie to ważny czynnik integracji środowiska potomków Stefana.

Na koniec jeszcze raz powtarzmy: bez Was nie mamy żadnych szans na sukces. Będzie on możliwy jedynie wtedy, gdy więź pomiędzy redakcją biuletynu a Wami, jego czytelnikami będzie bardzo bliska, gdy będziemy go redagować wspólnie. Dlatego zapraszamy wszystkich na jego łamy. Będziecie tu mogli wypowiadać swoje opinie i poglądy bez żadnych ograniczeń. Mamy nadzieję, że wspólnie osiągniemy powodzenie, jakim będzie poczytność biuletynu.

Redakcja

 

Na pierwszą rocznicę Zjazdu

Mija już rok od I Zjazdu Potomków Stefana Piotrowskiego ze Strachociny, a nie milkną jego echa wśród uczestników. Bo to było rzeczywiście duże wydarzenie dla całej naszej „Wielkiej Rodziny”. Po raz pierwszy od wielu pokoleń zebrała się razem . Jeszcze nie cała, jeszcze nie tym razem, ale spora jej część. Zdaniem wszystkich uczestników, z którymi rozmawialiśmy Zjazd udał się nadzwyczajnie. Też tak uważamy i my. Myślimy, że pochwały organizacji i atmosfery Zjazdu, nie są tylko tradycyjnymi, zwykłymi w takim przypadku, komplementami, prawionymi osobie w jakiś sposób zaangażowanej w przygotowanie imprezy, ale są tym razem naprawdę zasłużone. Oczywiście były i drobne niedociągnięcia, potknięcia organizacyjne, ale te są praktycznie nie do uniknięcia w organizacji tak dużej imprezy przez ekipę, która robi to po raz pierwszy w życiu. Życzmy sobie, żeby nie było to po raz ostatni. Wiele pochwał i podziękowań zostało już zamieszczonych w książeczce pozjazdowej „Powrót do korzeni”, ale może warto jeszcze przytoczyć wypowiedź, która się tam nie znalazła. Pisze Pani Stefania Piotrowska z Sanoka w liście: „Zjazd dostarczył mnie i całej mojej Rodzinie ogromnie dużo wspaniałych wrażeń i przeżyć. To były cudowne chwile, urządzone perfekcyjnie z ogromnym zaangażowaniem organizatorów ... Dopisała nie tylko wspaniała organizacja, ale też cudowna lipcowa pogoda, sceneria przepięknej wsi i samego miejsca uroczystości ... Wspomnienia cudne, wspaniała atmosfera spotkania, nowe znajomości ...”
Oczywiście, konwencja listu zobowiązuje, zapewne część zachwytów Pani Stefanii jest na wyrost, ale podobne zdania, może nie w takich miłych, pięknych słowach, wyrażają także inni uczestnicy. Często tacy, którzy uczestniczyli w podobnych imprezach gdzieś w Polsce. Szczególny podziw wzbudza praca „zaplecza kulinarnego” Zjazdu. Wiele osób, które same gdzieś uczestniczą w organizacji podobnych imprez zachodzi w głowę, jak to było możliwe żeby przy tak małych kosztach „każdy był cudownie obsłużony i bardzo smacznie nakarmiony, do syta” (to znowu słowa Pani Stefanii). Wielkie brawa dla ekipy Marty Berbeć-Piotrowskiej, która jak jakaś czarodziejka z ludowej baśni „wyczarowała” wspaniałości zjazdowego stołu. Oczywiście, słowa uznania należą się także reszcie miejscowych organizatorów (pisząc miejscowych mamy na myśli zarówno Strachocinę, jak i Sanok i Krosno z okolicą). Oby nam zorganizowali jak najszybciej kolejny Zjazd.

Redakcja

 

STOWARZYSZENIE PIOTROWSKICH ZE STRACHOCINY

Zgodnie z postanowieniem I Zjazdu Potomków Stefana Piotrowskiego ze Strachociny powstało Stowarzyszenie Piotrowskich ze Strachociny.
Pierwsze, tymczasowe władze Stowarzyszenia zostały wyłonione głównie spośród członków Komitetu Organizacyjnego Zjazdu.
Prezesem Zarządu został Marian Piotrowski z Sanoka,
Wiceprezesami zostali Waldemar Piotrowski ze Strachociny i Zbigniew Piotrowski z Krosna. Członkami Zarządu zostali Beata Koc z Krakowa oraz Władysław Piotrowski i Tadeusz Piotrowski z Gdańska.
Sekretarzem Zarządu została Anna Cecuła ze Strachociny,
Skarbnikiem - Józef Piotrowski z Sanoka.
W skład Komisji Rewizyjnej weszli ks. Kazimierz Piotrowski z Iwonicza jako Przewodniczący, Bronisław Piotrowski ze Strachociny jako Zastępca Przewodniczącego i Bogumiła Moskal ze Strachociny jako Sekretarz.
Zarząd zaakceptował projekt statutu Stowarzyszenia, przedstawiony przez Przewodniczącego Komitetu Organizacyjnego Zjazdu, Bronisława Piotrowskiego.

 

Główne tezy Statutu Stowarzyszenia

Celem Stowarzyszenia jest integracja środowiska potomków Stefana Piotrowskiego ze Strachociny w Ziemi Sanockiej, krzewienie wiedzy historycznej o Podkarpaciu, rozbudzanie patriotyzmu lokalnego, udział w działaniach na rzecz odrodzenia i zachowania etosu szlachty zagrodowej Podkarpacia, propagowanie walorów turystycznych Podkarpacia.
Stowarzyszenie będzie realizowało swoje cele poprzez:

a) organizację Zjazdów, konferencji, spotkań dyskusyjnych i odczytów,
        b) działalność edytorską, w tym wydawanie cyklicznego biuletynu,
        c) zbieranie i opracowywanie materiałów dotyczących historii rodzinnej, historii Strachociny i Podkarpacia,
        d) utworzenie i prowadzenie archiwum rodowego,
        e) organizację pomocy finansowej i materialnej dla członków Stowarzyszenia będących w takiej potrzebie,
        f) opiekę nad Izbą Pamięci w Strachocinie k/Sanoka, konserwację jej zbiorów i ich powiększanie,
        g) organizację wycieczek krajoznawczych i obozów w celu poznania Strachociny i Podkarpacia,
        h) współpracę z samorządem gminnym i wiejskim, szkołą, innymi organizacjami w Strachocinie i gminie Sanok w zakresie tematyki statutowej,
        i) pozyskiwanie środków finansowych dla realizacji celów statutowych.

Członkami Stowarzyszenia mogą być osoby fizyczne, potomkowie Stefana Piotrowskiego ze Strachociny k/Sanoka (żyjącego w latach 1667 - 1757) i ich małżonkowie.

 

AKTUALNOŚCI

Na stronie internetowej Strachociny (www.Strachocina.pl) ukazała się krótka notatka o powstaniu Stowarzyszenia Piotrowskich o następującej treści:
W ślad za I Zjazdem Rodziny Piotrowskich ze Strachociny, który odbył się w dniach 21 - 22 lipca 2007 r. powstaje, zgodnie z jego uchwałą, Stowarzyszenie Piotrowskich Ziemi Sanockiej. Jego celem będzie integracja środowiska potomków Stefana Piotrowskiego ze Strachociny w Ziemi Sanockiej, krzewienie wiedzy historycznej o Podkarpaciu, rozbudzanie patriotyzmu lokalnego, udział w działaniach na rzecz odrodzenia i zachowania etosu szlachty zagrodowej Podkarpacia oraz propagowanie walorów turystycznych Podkarpacia.

Staraniem ks. prałata Kazimierza Piotrowskiego, proboszcza z Iwonicza, ukazała się książeczka pozjazdowa „Powrót do korzeni”. Książeczka jest profesjonalnie wydana, z piękną, kolorową okładką. Pierwsza strona okładki przedstawia płytę pamiątkową ku pamięci Stefana, ciekawie wkomponowaną w widok strachockiego pejzażu. Ostatnia strona okładki przedstawia widok z Gór Kiszkowych na Strachocinę, „rodzinne gniazdo Piotrowskich”, oraz domniemany herb Piotrowskich w wersji kniaziowskiej wg. rysunku Piotra Koca z Krakowa. W książeczce zamieszczono sprawozdanie z I Zjazdu Potomków Stefana Piotrowskiego ze Strachociny w Ziemi Sanockiej - Strachocina 2007 (z tekstami wystąpień i tekstem kazania podczas uroczystej mszy), kopie niektórych dokumentów towarzyszących Zjazdowi (Zawiadomienie o Zjeździe, deklaracja uczestnictwa, broszurki zjazdowe), garść pozjazdowych refleksji uczestników Zjazdu oraz kolekcję 30-tu zdjęć obrazujących Zjazd (w tym zdjęcie ogólne wszystkich uczestników na tle strachockiego kościoła). Całość ciepłym wstępem opatrzył ks. Kazimierz.

Wiosną obok pamiątkowego krzyża ustawionego na Górach Kiszkowych ku pamięci Stefana Piotrowskiego podczas zeszłorocznego Zjazdu, Bronisław Berbeć-Piotrowski i Tadeusz Łomnicki posadzili dwie białe brzozy, a Teresa z Fryniów-Piotrowskich Hertig posadziła kwiaty, które pięknie zakwitły w maju.

Na przełomie maja i czerwca odbyła się pielgrzymka „Śladami Św. Andrzeja Boboli” na trasie Strachocina - Kodeń - Brześć - Kobryń - Pińsk - Janów Poleski. Pielgrzymkę organizowała Akcja Katolicka, której opiekunem diecezjalnym w diecezji przemyskiej jest ks. prałat Józef Niżnik, proboszcz strachocki. Głównym celem pielgrzymki było odwiedzenie miejsca męczeńskiej śmierci Św. Andrzeja w Janowie Poleskim. W drodze uczestnicy pielgrzymki odwiedzili kilka znanych miejsc pielgrzymkowych, m.in. kościół p.w. Podwyższenia Krzyża Św. w Brześciu z obrazem MB Brzeskiej oraz kościół zaśnięcia NMP w Kobryniu. Zwiedzili także wiele ciekawych miejsc związanych z historią Polski, m.in. twierdzę brzeską, grób rodzinny Mickiewiczów i dawny dworek Romualda Traugutta w Kobryniu, katedrę i dawne kolegium OO. Jezuitów w Pińsku, miejsce po dawnym dworku Marii Rodziewiczówny i słynny dąb „Dewajtis” w Hruszowie. W Janowie Poleskim, niedaleko Pińska, pielgrzymi modlili się podczas Mszy Św. w miejscu męczeńskiej śmierci Św. Andrzeja Boboli.

W województwie podkarpackim wzrasta liczba elektrowni wiatrowych. Również w Strachocinie od kilku lat trwają starania o budowę takiej elektrowni, a właściwie całej farmy wiatrowej. Aby przyśpieszyć i ułatwić budowę powołano na terenie wsi Stowarzyszenie Rozwoju Wsi Strachocina. O budowę zabiegają dwie firmy, spółka „Wind - Pol”, budująca wiatraki większe, oraz spółka „Halny”, specjalizująca się w nieco mniejszych konstrukcjach. W marcu spółka „Halny” wykupiła w drodze przetargu część gruntów na terenie Gór Kiszkowych. Pozostała część gruntów należy do Gminy i głównym przedmiotem sporu jest teraz sprawa, w jakiej wysokości wieś będzie partycypować w podatkach, opłatach i zyskach, jakie przyniesie elektrownia wiatrowa. Budowa wiatraków na Górach Kiszkowych wywołała ostrą dyskusję na temat ochrony krajobrazu i przyrody w tym miejscu. Dlatego firma „Wind - Pol” zleciła sporządzenie fachowej ekspertyzy na temat skutków przyrodniczych, jakie budowa spowoduje. Jeśli z tej ekspertyzy wyniknie, że są poważne przeszkody z tym związane, to inwestycji trzeba będzie zaniechać.

Pani Joanna Wójtowicz ze Strachociny, praprawnuczka Agnieszki Szum-Piotrowskiej i Sebastiana Woytowicza, studentka Wydziału Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, pracuje nad biografią znanego strachockiego rodaka, księdza Wojciecha Galanta. Wojciech Galant, urodzony 27 maja 1853 roku w rodzinie Michała Galanta i Julianny z Rychfalskich, ukończył seminarium w Przemyślu i poświęcił się pracy naukowej. Uzyskał doktorat z teologii i pełnił przez wiele lat funkcję profesora teologii w przemyskim seminarium. Napisał wiele książek i podręczników z zakresu teologii, bardzo dużo tłumaczył z języków obcych. Łącznie było to ponad 60 książek i ponad 100 artykułów. Zmarł w 1930 roku w Krakowie, pochowany został na Cmentarzu Rakowickim. Ksiądz prof. Galant związany jest z rodziną potomków Stefana Piotrowskiego. Jego siostrzenica Zofia, córka młodszej siostry księdza, Marianny (ur. 1.08.1857r.), została żoną Władysława „Błażejowskiego”-Piotrowskiego. Wnuczka Zofii, Helena z „Błażejowskich”-Piotrowskich Cecuła z Sanoka, przechowuje do dziś jedną z książek tłumaczonych przez księdza Wojciecha - „Ofiara Mszy Św. w tajemnicach i cudach. Niezgłębione źródło łask i błogosławieństw dla chrześcijan żyjących i wiernych zmarłych.” napisaną przez ks. A. Reinersa (wydaną w Przemyślu w 1907r.), traktując ją jak jedną z najcenniejszych pamiątek rodzinnych. Biografia księdza Wojciecha będzie pracą magisterską Pani Joanny Wójtowicz.

W Strachocinie wybory uzupełniające do Senatu z 20 czerwca 2008 wygrał Stanisław Zając (właśnie on wygrał wybory w całym okręgu i został senatorem). Otrzymał 76,15% ważnie oddanych głosów (83 głosy). Drugie miejsce zajął Marek Jurek (10,09%), trzecie Zygmunt Wrzodak (8,26%). Pozostali kandydaci uzyskali od Strachoczan albo pojedyncze głosy (najwięcej trzy - w przypadku Jana Macieja Lewickiego) albo w ogóle na nich nie głosowano. Frekwencja była niska - 12,78% (głosowało 113 osób na 884 uprawnionych przy czym cztery osoby oddały głosy nieważne).

 

Z HISTORII

Ciekawa hipoteza na temat pochodzenia nazwy Strachociny

Młody historyk z Wrocławia, Daniel Radwański, o strachockich korzeniach (jego ojciec Bolesław urodził się w Strachocinie), postawił ostatnio ciekawą hipotezę dotyczącą zagadnienia początków Strachociny i jej nazwy. Hipoteza jest ubocznym plonem jego badań nad dziejami jednego z osiedli mieszkaniowych Wrocławia o nazwie Strachocin, znajdującego się na terenach byłej średniowiecznej wsi Strachocin.

Osiedle Strachocin (przed II Woją Światową nosio ono nazwę Strachate) i sąsiednie osiedla Swojczyce i Wojnów należą do najdalej wysuniętych na wschód osiedli Wrocławia. Położone między Odrą i Widawą od bardzo dawnych czasów swym obszarem tworzyły wielki podwrocławski majątek ziemski. Tuż przy trakcie do Namysłowa nad tzw. Czarną Wodą istniała w XIII w. wieś zwana wówczas Swoicze (albo Swoyczce - nazwa pochodzi od imienia Swojek) datowana po raz pierwszy w 1292 r. Była to wieś sołecka z prawem wyższego i niższego sądownictwa (curia), z folwarkiem, karczmą oraz ze wzmiankowanym już w 1353 roku kościołem parafialnym dla dwunastu wsi i osad. W południowo-wschodniej części majątku, na skraju nadodrzańskiego lasu, znajdowała się wolna posiadłość Konrada „Draco” (a więc „Smoka”) Strachoty, rycerza księcia Bolesława Rogatki, wzmiankowana w 1320 r. jako Strachocice, a w 1323 r. jako Strachocin. Zgodnie z zapisami z 1323-1325 r. majątek Strachocin dziedziczyły po zmarłym Konradzie jego cztery córki oraz syn Henryk. Później stopniowo, za długi, majątek wykupił od nich mieszczanin wrocławski Jan Stille (potem część gruntów wsi odkupił wrocławski Szpital Bożego Ciała, a część majątku i lasu wrocławski klasztor Krzyżowców Św. Macieja).
Pan Daniel Radwański uważa, że Henryk Strachota, straciwszy majątek na Śląsku, wyjechał na Ruś Czerwoną szukać nowej ojczyzny i szansy na lepsze życie. W nowym miejscu przybysz ze Śląska, przedstawiający się jako ktoś, kto zarządzał już w życiu majątkiem, mógł doskonale pasować braciom z Kunowy, którzy dostali królewski przywilej na założenie wsi Święcice (Szwanczyce) nad Rusawą, na „fachowca od zakładania wsi”. Zapewne nie chwalił się zbytnio faktem swojego bankructwa na zachodzie. Przyjazd na wschód nie wzbudzał w nich podejrzeń. Takich ludzi wędrujących w tym czasie z zachodu na wschód było mnóstwo. Za wersją o Strachocie jako założycielu wsi przemawia także pierwotna nazwa Strachociny, Szwanczyce, bardzo bliska nazwie wsi Swojczyce, której częścią był Strachocin. Znając płynność zasad ówczesnej pisowni, nazwy te wydają się tożsame.

Tyle Daniel Radwański. Można dodać, że możliwa była inna wersja wydarzeń: Henryk Strachota za przywiezione ze sobą pieniądze otrzymane za resztki swojej śląskiej fortuny, wykupił od braci dzierżawę istniejącego już sołectwa. Za tą wersją przemawiałby fakt „użyczenia” przez Strachotę swojego nazwiska nazwie wsi. Gdyby Strachota był tylko czasowo wynajętym „fachowcem” wieś raczej nie wzięłaby od niego swojej nazwy.

Za śląskim pochodzeniem Strachoty może przemawiać także samo nazwisko Strachota. Pochodzi od wyrazu „strach” i ma raczej zabarwienie pejoratywne, oznacza osobę strachliwą, wystraszoną, bojącą się. Wydaje się, że przedstawiciele warstwy, z której pochodzili bracia z Kunowy lub ewentualny inny sołtys z Małopolski, niechętnie nosiliby takie nazwisko. Dla Strachoty spod Wrocławia, Ślązaka zapewne już mocno zgermanizowanego (w XIV wieku okolice Wrocławia były pod względem etnicznym praktycznie niemieckie, słowiańskie pozostały tylko nazwy, nazwiska i częściowo imiona), znaczenie słowa „strachota”, odziedziczonego po dawnych przodkach, było już nieczytelne, ot, jakiś obojętny wyraz, nie budzący żadnych skojarzeń. Wszystko to przemawia za prawdziwością hipotezy pana Daniela Radwańskiego mówiącej o tym, że Strachota, który „użyczył” swojego nazwiska naszej wsi rodzinnej wsi przybył ze Śląska.

Pan Daniel znalazł kolejną ciekawą sprawę związaną z najdawniejszymi dziejami Strachociny. Okazuje się, że we wsi Radwanice, leżącej niedaleko wrocławskiego Strachocina, mieszkali w XIV wieku Radwańscy. Otóż pasują oni jak ulał do strachockiej tradycji mówiącej o czterech rycerzach sprowadzonych do Strachociny przez Strachotę do obrony przed sąsiadem, Pakoszem z Pakoszówki. To byli prawdopodobnie Radwańscy! Do kogo miałby się zwrócić o pomoc Strachota, pochodzący ze Śląska, jak nie do najbliższych sąsiadów spod Wrocławia. Ci Radwańscy do Radwanic przybyli prawdopodobnie z terenów dzisiejszych Kujaw lub północno-wschodniej Wielkopolski (tzw. Pałuk, dzisiaj należących do województwa kujawsko-pomorskiego) - tego nie podaje już Daniel Radwański. Świadczy o tym strachocka gwara, która przetrwała aż do połowy XX wieku. Radwańscy nadali Strachocinie specyficzny klimat kulturowy, który przejęli pozostali mieszkańcy wsi i który przetrwał w Strachocinie przez wieki, aż do ostatniego okresu.

 

Legenda o strachocińskim smoku Strachocie

Dawno, dawno temu, straszny potwór zamieszkał w Strachocińskim Lesie. Łbem uzbrojonym w potężne zęby sięgał ponad konary drzew, a wielki tułów wspierał na olbrzymim jaszczurczym ogonie. Na skraju lasu, przy „Czosnkowej łące” biło źródełko, którego woda zbierała się w studni, jednak ludzie tej wody nie czerpali gdyż obawiali się smoka, który porywał owce i bydło, a i człowiekiem nie pogardził. Nazywano go Strachota, bo mieszkańcy pobliskiej wsi bali się wieczorami wychodzić z domów. Trwało to wiele lat. Sąsiedzi z odleglejszych wiosek drwili z bojaźliwych chłopów i nazywali ich Strachocice. Z tego określenia powstała dzisiejsza nazwa miejscowości. Miarka się przebrała, gdy pewnego razu zginął syn sołtysa - Johann. Zastraszeni mieszkańcy Strachocic postanowili zgładzić potwora. Niełatwo było jednak znaleźć śmiałka, który podjąłby się wykonania tego trudnego zadania, wszyscy bardzo się bali. Pewnego dnia do wsi przywędrował młody chłopak o imieniu Konrad, żądny przygód i sławy. Postanowił ruszyć na nierówny bój. Od mieszkańców wsi dowiedział się, że Strachota mieszka w trudno dostępnym miejscu w lesie, opodal wsi. Długo wędrował ciemnym, gęstym, ponurym borem, aż wreszcie dotarł do maleńkiego źródełka, z którego tryskała zaczarowana woda, dająca smokowi ogromną siłę. Zmęczony wędrówką Konrad pochylił się nad zdrojem i zaczął łapczywie pić. Nie wiedział, że w pobliżu drzemie smok, który, słysząc podejrzany szelest - obudził się. Nie zdążył jednak przeszkodzić spragnionemu wędrowcowi, na którego spłynęła już moc zaczarowanej, źródlanej wody. Po długiej i ciężkiej walce, pozbawiony czarodziejskiej mocy smok, uciekł w głąb gęstego i ciemnego lasu. Zmęczony, osłabiony i głodny, najadł się trujących grzybów i padł, a zdradliwe bagna wciągnęły go w swą głębię.

Pogromca smoka został przez Księcia Śląskiego pasowany na rycerza i w nagrodę otrzymał Las Strachociński wraz z osadą przy Smoczej Studni, gdzie zbudował zamek. Od tego czasu zaczęto go zwać Konradem „Draco” Strachotą de Silva (z lasu). W swoim zamku dożył sędziwego wieku, dochowując się czterech córek Milczy, Stanki, Pauliny Magdaleny oraz syna Henryka, który - jak mówią podania - stał się jednym z najsłynniejszych rycerzy Ziemi Śląskiej. Stary zamek Strachotów na przestrzeni wieków uległ zniszczeniu, a bagno, do którego wpadł otruty smok porosło oczeretami. Dzisiaj już tylko nieliczni ludzie wiedzą gdzie w Lesie Strachocińskim znajduje się zaczarowane źródełko, które jeszcze teraz każdemu, kto je znajdzie i napije się z niego wody, daje mądrość, odwagę i siłę.

 

Kółko ministrantów parafii Strachocina w latach 50-tych

Temat „Kółka ministrantów” w latach 50-tych w Strachocinie może być interesujący dla wielu czytelników naszego biuletynu przynajmniej z dwóch powodów. Pierwszy, może ważniejszy, to fakt dużego rozkwitu jego działalności w tym okresie (nie przez cały okres). Fakt ten nie powinien być zapomniany i dlatego warto go przypominać pamięci ludzkiej. Drugi powód to ten, że w jego działalności wiodącą rolę odegrali młodzi Piotrowscy i inni potomkowie Stefana Piotrowskiego. Może to czysty przypadek, a może jednak był to skutek specyficznej atmosfery panującej w ich domach rodzinnych, mimo wyjątkowo niesprzyjającgo czasu (w sensie politycznym), szczególnie na początku dekady lat 50-tych.

Przygotowanie ministrantów do usługiwania kapłanowi podczas Mszy Św. (obecnie używa się terminu - „służby ołtarza”) było od zawsze dużym problemem dla księży. Nie inaczej było w Strachocinie. Trzeba zaznaczyć, że rola ministranta w mszy odprawianej w rycie przedsoborowym (trydenckim) była zdecydowanie większa niż obecnie. Ministrant musiał znać nie tylko zasady usługiwania kapłanowi przy ołtarzu, sposób podawania wina, wody, przenoszenia mszału z jednej strony ołtarza na drugą, ale przede wszystkim musiał znać „ministranturę” po łacinie, tj. zestaw modlitw, które ministrant (lub ministranci) odmawiali wspólnie z kapłanem „u stóp ołtarza”, na zasadzie przemienności. To znaczy, na wezwanie kapłana, będące fragmentem modlitwy (po łacinie), odpowiednim fragmentem modlitwy odpowiadał ministrant (także po łacinie). Oprócz modlitw „u stóp ołtarza” na początku mszy, także w trakcie mszy występowało kilka modlitw-odpowiedzi odmawianych przez ministrantów (po łacinie). Fragmenty modlitwy wypowiadane przez ministranta nie były zbyt długie (najdłuższe była „Spowiedź powszechna” - „Confiteor ...”), niemniej dla młodych chłopców, którzy nie mieli pojęcia o łacinie, opanowanie na pamięć tych tekstów było zawsze problemem. Oczywiście, jakiś stopień trudności stanowiło także opanowanie zasad ceremonialnego, wykonywanego z solennym namaszczeniem, usługiwania kapłanowi przy ołtarzu, wykonywanie wspomnianego już podawania wina i wody, przenoszenia mszału, używania dzwonków, usługiwania przy udzielaniu Komunii Św., obsługi kadzielnicy czy podawania księdzu „welonu”. A także zasad postępowania przy ceremoniach nadzwyczajnych, pogrzebach, chrztach dzieci, ceremoniach Wielkiego Tygodnia, Bożego Ciała, różnego rodzaju procesjach, itp. Wszystkie te czynności były ściśle określone, co do najdrobniejszego szczegółu, tradycyjnymi zasadami. Przykładem może być sposób podawania ręczniczka kapłanowi do wytarcia rąk po ceremonialnym umyciu. Otóż dwaj ministranci układali ręczniczek w harmonijkę, później jeden z nich trzymał go w ręce w formie wachlarza, podając go kapłanowi (drugi ministrant trzymał kryształową ampułkę z wodą i srebrną tackę). Oczywiście, każdemu przejściu przed ołtarzem koniecznie towarzyszyło wspólne uroczyste uklęknięcie ministrantów. W ogóle wszystkie ruchy ministrantów (tak jak i kapłana) były bardzo uroczyste, powolne, nacechowane powagą. Do mszy usługiwało po kilku ministrantów z każdej strony ołtarza, z tym że dwaj środkowi byli „mistrzami ceremonii”. W dniach szczególnie uroczystych, podczas największych świąt, odpustów, wizyt biskupa, przy ołtarzu służyło sześciu, ośmiu a nawet dziesięciu ministrantów, tylu dla ilu starczyło strojów. „Zgranie” odpowiedniego poruszania się takiej grupy było dużym wyzwaniem dla przygotowującego ministrantów księdza.

Zawsze dużą pomocą dla proboszcza w przygotowaniu „służby ołtarza” była obecność w parafii wikariusza. Niestety, w Strachocinie przez długie okresy nie było „wikarych”, proboszczowie zmuszeni byli do samodzielnej pracy na tym polu, a nie zawsze mieli odpowiednio dużo czasu. Byli w końcu gospodarzami parafii, prowadzili często samodzielnie gospodarstwo rolne, byli katechetami w szkołach. Zadań mieli aż nadto, dlatego bywało, że zaniedbywali akurat ten odcinek swojej pracy. Dlatego okresy, kiedy „służba ołtarza” stała na wysokim poziomie, kiedy życie ministranckie w parafii kwitło, zapisały się szczególnie mocno w pamięci najstarszych mieszkańców Strachociny. Pierwszym takim okresem był przełom lat 40-tych i 50-tych ubiegłego wieku. Przyczyniła się do tego jednoczesna obecność w parafii dwu strachockich kleryków, późniejszych księży, Stanisława Adamiaka i Józefa Winnickiego. Podczas wakacji i innych pobytów w rodzinnej parafii potrafili oni zgromadzić wokół siebie młodych chłopców z roczników 1936 - 40, zarazić ich entuzjazmem i zapałem do nauki. Było to o tyle trudne, że działo się to w okresie bardzo nieciekawym w Polsce, okresie narastającego nacisku ideologicznego na polskie społeczeństwo, nie wyłączając tych najmłodszych, uczniów szkoły podstawowej. Właśnie w roku 1950 ostatecznie „rozprawiono” się ze Związkiem Harcerstwa Polskiego, a na jego miejsce powstała Organizacja Harcerska (OH) Polski Ludowej w ramach Związku Młodzieży Polskiej (osławionego, ale złą sławą ZMP), wzorowana na sowieckich Pionierach. Organizacja ta promowała zupełnie inne zachowania wśród dzieci i młodzieży młodszej, zupełnie sprzeczne z tradycyjnymi wartościami przekazywanymi przez Kościół. Na szczęście, w Strachocinie panowała ciągle jeszcze inna atmosfera niż w wielu miejscach w Polsce. Dlatego klerykom udało się coś, co wydawało się tak nie przystające do otaczającej rzeczywistości. Nadali oni ruchowi ministranckiemu w Strachocinie ramy organizacyjne, utworzyli „Kółko ministrantów”.

Wśród ministrantów istniały dwa stopnie „wtajemniczenia” - ministranci starsi, którzy mieli prawo do samodzielnego pełnienia służby ministranta, i ministranci młodsi, którzy pełnili tylko rolę „asystentów”. Po dłuższym, intensywnym szkoleniu odbył się egzamin, a później piękna uroczystość ślubowania. Ministranci otrzymali odznaki ministrantów przedstawiające kielich z hostią i winnym gronem, umieszczone na kolorowych „rozetkach” wykonanych z kolorowej wstążeczki, niebieskiej (dla starszych ministrantów), lub żółtej (dla młodszych ministrantów). Wśród starszych ministrantów byli m.in. Roman Piotrowski „z Kowalówki”, Józef Kucharski, wnuk Katarzyny z Szumów-Piotrowskich, Stanisław Radwański, Mieczysław Galant, Stanisław Cecuła. Wśród młodszych, m.in. Józef Błaszczycha-Piotrowski, Tadeusz Winnicki, syn Zofii z Wołaczów-Piotrowskich, Tadeusz Cecuła Car (potomek Stefana Piotrowskiego), Kazimierz Piotrowski „z Kowalówki”, późniejszy ksiądz. Ministranci mieli swój hymn zaczynający się od słów: „O Chryste, my młodzieży kwiat ...”. Organista przygotował bardzo dobrze wykonanie hymnu przed całą parafią. Młodsi chłopcy we wsi z zazdrością patrzyli na ministrantów jak paradowali w dniu ślubowania w odświętnych strojach, z niebieskimi i żółtymi kokardkami w klapach. W okresie tym do mszy służyło zawsze co najmniej sześciu ministrantów, nawet w dni powszednie, czy nieszpory majowe lub październikowe. Były problemy z komeżkami i pelerynkami, ciągle było ich zbyt mało.

Prężna działalność „Kółka ministrantów” załamała się w połowie lat 50-tych. Przyczyny były zapewne różne, ale podstawową był brak takich osób, jak wymienieni powyżej klerycy. Jakiś czas po ich odejściu (zostali wyświęceni na księży i przeszli do pracy w swoich nowych placówkach) jeszcze siłą rozpędu „Kółko” działało, młodzi adepci uczyli się od starszych ministrantów umiejętności usługiwania przy ołtarzu, ale z roku na rok było gorzej. Z pewnością duże znaczenie miało odejście starszych ministrantów do szkół w Sanoku. Regułą było, że zamieszkali oni w internatach, skąd przyjeżdżali bardzo rzadko do wsi. Dzisiaj może się to wydawać dziwne, ale kiedyś odległość 12 km ze Strachociny do Sanoka była czymś trudnym do pokonania, chociażby ze względu na brak jakiejkolwiek komunikacji publicznej. Jedynym środkiem „lokomocji” były własne nogi, nawet rowerów w Strachocinie było niewiele. Do tego dochodziły rygorystyczne zasady obowiązujące w internatach. Wyjazdy do domów dozwolone były tylko raz w miesiącu. To powodowało, że uczniowie szkół średnich w Sanoku praktycznie rezygnowali z przynależności do „Kółka” w Strachocinie.

Dość szybko nastąpiło kompletne załamanie działalności „Kółka”. Praktycznie w połowie lat 50-tych przestało ono istnieć. Oczywiście, było kilku ministrantów, którzy służyli do mszy, ale na dobrą sprawę takich którzy dobrze znali „ministranturę” było tylko dwu: Władysław Błaszczycha-Piotrowski i Kazimierz Radwański „Świerdziok”. Reszta to byli tylko „asystenci”, m.in. Zbigniew Błaszczycha-Piotrowski, Antoni Winnicki, syn Zofii z Wołaczów-Piotrowskich, Józef Wójtowicz „Ślusarz” (prawnuk Agnieszki z Szumów-Piotrowskich). Tylko wyjątkowo w niektóre niedziele służyli do mszy starsi ministranci, którzy przyjeżdżali z Sanoka. W dni powszednie sytuacja była szczególnie trudna.

Nowy przełom nastąpił w roku 1958, gdy parafia, po wielu latach przerwy, otrzymała wikarego, ks. Zbigniewa Pastuszaka, Sanoczanina. Przystąpił on bardzo energicznie do organizowania nowego kółka ministrantów. Wkrótce należeli do niego praktycznie wszyscy strachoccy chłopcy w odpowiednim wieku (a wśród nich wielu Piotrowskich i ich krewniaków). Prezesem nowopowołanego „Kółka Ministrantów” został Tadeusz Błaszczycha-Piotrowski. (Wkrótce tę „gałązkę” Błaszczychów zaczęto nazywać Piotrowskimi-„Od Prezesa”. Na szczęście rok później Tadeusz „poszedł do szkół”, do Sanoka, przestał być prezesem i nowa nazwa szybko została zapomniana.)

„Kółko” działało bardzo prężnie, co było niewątpliwą zasługą jego opiekuna, uduchowionego, żarliwego wikarego, ks. Pastuszaka. Oczywiście prowadzono przede wszystkim „szkolenia” w zakresie „ministrantury” (na ile to było możliwe tekstów łacińskich uczono „ze zrozumieniem”! - piszący te słowa do dziś recytuje te piękne modlitwy rozumiejąc co mówi). Ministranci brali udział w różnych inicjatywach duszpasterskich („pierwsze piątki”, „pierwsze soboty”). Organizowano wycieczki, w tym coroczne wycieczki do klasztoru w Miejscu Piastowym na grane przez tamtejszych zakonników przedstawienia „Jasełek” i „Pasji”. Matki ministrantów zostały zobowiązane do uszycia swoim synom komeżek. „Na codzień” do mszy służyło zawsze co najmniej czterech ministrantów (były wyznaczane dyżury), w niedziele - kilkunastu (w dwu szeregach).

Ten „złoty wiek” zakończył się wraz z odejściem ks. Pastuszaka. Lepsze czasy dla strachockich ministrantów przyszły dopiero po wielu latach, za czasów ks. Niżnika. Ale to już inna historia.

 

ZE SPORTU

Początki piłki nożnej w Strachocinie

Pierwsze próby gry w piłkę nożną w Strachocinie sięgają czasów przedwojennych. Były to jednak raczej próby indywidualne. Zbierało się kilku chłopaków na podwórku („ogrodzie”) i kopali między sobą piłkę, najczęściej najzwyklejszą „szmaciankę” (zrobioną ze starych szmat), rzadziej piłkę wykonaną z pełnej, porowatej gumy (potocznie zwanej „gołdą”). O prawdziwej piłce skórzanej, z gumową dętką („duszą”), nadmuchiwaną powietrzem, nie było mowy. Była poza zasięgiem finansowym młodych Strachoczan. Okres wojenny i tuż powojenny (wojna w Strachocinie trwała praktycznie do 1947 roku, do likwidacji ukraińskiej UPA) nie sprzyjał rozwojowi sportu, w tym piłki nożnej, męska młodzież miała w tym czasie inne "rozrywki". Jednak na fali odgórnie realizowanego w całej Polsce "ruchu sportowego" już w 1946 roku założono Ludowy Klub Sportowy (przemieniony niedługo potem na Ludowy Zespół Sportowy - LZS). Formalnymi założycielami i członkami pierwszego Zarządu byli Tadeusz Woźniak (Prezes), Józef Winnicki i Stanisław Pucz (Benedykt Gajewski w swojej monografii Strachociny podaje, że Marian Winnicki i Tadeusz Pucz, ale są to błędne dane, w tym czasie w Strachocinie nie było młodych ludzi o takich imionach). Wiodącą dyscypliną miała być piłka nożna. Można domniemywać, że cała sprawa miała podtekst polityczny, propagandowy, chodziło o pokazanie prężnego działania nowej władzy. Nowo mianowany Prezes Tadeusz Woźniak miał zaledwie 15 lat.

Początkowo Klub nie przejawiał praktycznie żadnej aktywności, dopiero pod sam koniec lat 40-tych nastał naprawdę sprzyjający klimat na rozwój sportu w Strachocinie, w tym piłki nożnej. Decydującym impulsem rozwojowym było rozpoczęcie przez wielu młodych Strachoczan nauki w szkołach ponad podstawowych w Sanoku, głównie w „Wagonówce” (późniejszej Zasadniczej Szkole Zawodowej przy ówczesnej Fabryce Wagonów - zamienionej wkrótce w Fabrykę Autobusów, istniejącą do dzisiaj). Zetknęli się oni w Sanoku z „prawdziwą” piłką nożną. Drużyny klubów sanockich, KS „Nafty” (późniejszego „Górnika”, jeszcze później „Sanoczanki”) oraz KS „Wagonu” (późniejszej „Stali”) występowały w rozgrywkach regionalnych, przyjeżdżały do nich drużyny z całego Podkarpacia. Młodzi Strachoczanie oglądali mecze, podpatrywali „prawdziwych” piłkarzy, ich technikę i taktykę, próbowali później naśladować. Doskonale nadawały się do tego niedzielne powroty do Strachociny, gdzie w ramach LZS Strachocina mogli prezentować swoje umiejętności. Było to także ważne dla uczniów tych szkół sanockich, które zabraniały swoim uczniom uprawiania piłki nożnej (był taki okres w Polsce!). Dzięki temu pod koniec lat 40-tych i na początku lat 50-tych strachocki LZS osiągnął niezły poziom sportowy, z biegiem czasu dorobił się nawet na krótko własnego trenera z prawdziwego zdarzenia (Kotowski). Gorzej było w Strachocinie z boiskiem sportowym. LZS Strachocina do 1967 roku nie miał swojego boiska, drużyna rozgrywała swoje mecze na boisku szkolnym położonym w środku wsi, przy budynku dawnej szkoły, dzisiaj nie istniejącej (niedaleko Domu Ludowego). Boisko nie miało odpowiednich wymiarów, było jednak ogólnie dość równe, tylko jedna ze stron na krawędzi podnosiła się dość stromo, przechodząc w pagórek na którym stały domy Galantów, dla odmiany, druga strona kończyła się przydrożnym rowem, po deszczach pełnym wody. Tuż za bramkami stały domy, za jedną dom Piotrowskich „Spod Mogiły”, za drugą Szymańskich „Z Grobli”. Piłka po niecelnych strzałach na bramkę często lądowała na tych domach, zapewne nierzadko trafiała także w okna. Tomasz Piotrowski „Spod Mogiły” niejednokrotnie denerwował się, krzyczał, ale jak trzeba było naprawić piłkę (Tomasz był szewcem) robił to chętnie, za darmo. Przecież w piłkę grali także jego synowie.

Nie najlepiej było z murawą boiska. Oczywiście, nikt jej nie pielęgnował. Na szczęście, urodzajna gleba, bardzo dobre ukorzenienie trawy (prawdopodobnie rosła w tym miejscu przez kilka wieków!), i stosunkowo duża wilgotność, powodowały, że murawa była dość trwała, jedynie pod bramkami powstawały lekkie łysiny. Łysiny powstawały także w tym miejscu, gdzie urządzano boisko do siatkówki. Tutaj dodatkowo przeszkadzały dziury na słupki do siatkówki (słupki na czas meczu piłki nożnej wyjmowano i wynoszono poza boisko). Inną przeszkodą była skocznia w dal używana przez młodzież szkolną. Był to prostokąt piasku, co prawda, uporczywie zarastany trawą, ale jednak kłopotliwy dla piłkarzy, piłka odbijała się tam słabiej, albo wcale. Rolę kosiarek do trawy spełniały krowy pasące się na boisku, a przede wszystkim gęsi, wypędzane z sąsiednich domów na teren boiska. Gęsi (krowy także, ale w zdecydowanie mniejszym stopniu) dostarczały dodatkowego kłopotu. Boisko było pełne ich odchodów i nawet gruntowne sprzątanie przed meczem nie pomagało całkowicie. Zawodnicy często ślizgali się na nich, koszulki i spodenki pełne były zielonych śladów trudnych później do usunięcia. Oczywiście, boisko nie było ogrodzone, łatwo dostępne przez wszystkich na co dzień, służące młodzieży szkolnej na przerwach i na lekcjach „gimnastyki”. Kibice oglądali mecze głównie z pagórka Galantów, czasem spoza bramek, podając piłkę, kiedy wylatywała na aut.

Specyfika boiska Strachociny zdecydowanie sprzyjała gospodarzom, goście nie mogli przystosować się do niego długo podczas meczu, co powodowało że Strachoczanie u siebie byli zdecydowanie groźniejsi niż na wyjazdach, byli prawdziwymi królami swojego boiska. Oczywiście, drużyna LZS Strachocina brała udział w tym czasie w rozgrywkach najniższej klasy rozgrywkowej, tzw. Ligi Wiejskiej (klasy D). Drużyna miała dość płynny skład, „kadra” była dość szeroka (tyle że umiejętności bardzo różne) chociaż część strachockich chłopaków stroniła od piłki nożnej, patrzyła na grających z lekceważeniem. Może decydował o tym fakt, że piłką nożną w zasadzie nie interesowały się dziewczyny. Częściej lub rzadziej grali następujący zawodnicy: Stanisław Klimkowski (późniejszy długoletni sołtys Strachociny), Józef Winnicki, Stefan Kucharski, Józef Szymański, Stanisław Piotrowski, Stanisław Pucz, Józef Piotrowski-„Błażejowski”, Stanisław Daszyk, Władysław Bańkowski, Kazimierz Ćwiąkała (syn Marcjanny z Giyrów-Piotrowskich), Józef Piotrowski-Spod Mogiły, Tadeusz Woźniak, Aleksander Cecuła, Bolesław Woźniak, Stanisław Radwański, Kazimierz Radwański, Kazimierz Bańkowski, Józef Rygiel, Józef Lewicki, Stanisław Galant, Władysław Dolny.

Byli to zawodnicy urodzeni w latach 1928 - 34. Wśród nich były prawdziwe gwiazdy futbolu, przynajmniej na miarę lokalnej Ligi Wiejskiej. Zdecydowanie najlepszym zawodnikiem tego okresu (końca lat 40-tych i początku lat 50-tych) był Stanisław Radwański-Z Młaki (ur. 1932r.), późniejszy mąż Zofii Kondy-Piotrowskiej. Stanisław był zawodnikiem wszechstronnym, potrafił grać świetnie na każdej pozycji, z pozycją bramkarza włącznie. Najczęściej występował na środku ataku. O jego klasie świadczyło to, że zdaniem wielu kibiców jego nieobecność na boisku powodowała spadek wartości strachockiej drużyny o połowę lub więcej. Do wybijających się zawodników należeli także, grający głównie na obronie, Józef Szymański („Z Grobli”) i Bolesław Woźniak, oraz bramkarz Stanisław Klimkowski. Blok obronny strachockiej drużyny był najlepszą jej formacją, obrona grała twardo (drużyny przyjezdne mawiały, że „kosi równo z trawą”), pewnie, może tylko jej podania do przodu nie zawsze były celne, najczęściej „wywalali” piłkę daleko do przodu, wprost do własnych napastników. Było o to łatwo przy rozmiarach strachockiego boiska, niestety, takie piłki często trafiały wprost do obrońców przeciwnika. Wśród napastników ciekawą postacią był Tadeusz Woźniak (taksówkarz, zginął młodo w wypadku drogowym jadąc w Bieszczady). Niezły technicznie, uwielbiał dryblowanie, potrafił się „zakiwać na śmierć” pod bramka przeciwnika. Ale potrafił w razie potrzeby przytrzymać piłkę, odebrać przeciwnikowi, precyzyjnie wyłożyć partnerowi. Wyróżniającymi się zawodnikami byli bracia Bańkowscy, Władysław i Kazimierz, starsi bracia Edwarda, późniejszego twórcę potęgi strachockiej piłki nożnej. Udane występy mieli także Stanisław Piotrowski, Stefan Kucharski, Stanisław Galant, Józef Rygiel i Józef Lewicki.

Od lewej: Józef Piotrowski-„Błażejowski”, Władysław Pisula, Bolesław Woźniak, Józef Szymański, Waldemar Chyliński, Kazimierz Adamiak, Kazimierz Radwański-Od Franeczka, Stanisław Radwański-Z Młaki, Józef Piotrowski-Spod Mogiły, Tadeusz Klimkowski

Oczywiście, przedstawiając zalety i wady poszczególnych zawodników trzeba mieć na uwadze wszystkie uwarunkowania występujące w tym okresie. Wszyscy zawodnicy to kompletni „naturszczycy”, praktycznie nie trenujący, przynajmniej nie trenujący w sensie prawdziwego treningu zawodników uprawiających piłkę nożną jako swoje zajęcie (także tzw. „amatorów” z czasów PRL). Ich sprawność fizyczna wynikała z naturalnych cech młodych chłopaków, tak jak to było od zawsze, w czasach gdy nie istniało pojęcie sportu. Trochę kopali piłkę na podwórku, trochę podpatrzyli podczas oglądanych meczów lepszych drużyn (głównie w Sanoku), trochę podpowiedział im zaimprowizowany trener jakim był ich kolega, Kazimierz Adamiak (późniejszy mąż Danuty Dąbrowskiej, wnuczki Balbiny z Giyrów-Piotrowskich), resztę umiejętności zdobywali podczas meczów. Kazimierz sam zaznajomił się trochę z teoretycznymi podstawami piłki, później uczył kolegów podstaw piłkarskiego rzemiosła - jak przyjąć piłkę na piersi, jak ją zastopować nogą, jak podać do partnera, czy strzelić na bramkę, a także podstaw taktyki na boisku - ustawienia poszczególnych formacji, ataków skrzydłami i dośrodkowań. Pomagali mu „asystenci”, starsi koledzy grający raczej w siatkówkę, Mieczysław Dąbrowski i Stefan Kwolek, a także koledzy spoza Strachociny, Tadeusz Wajda z Sanoka, grający w Sanoczance, i Eugeniusz Siwak z LZS Jaćmierz. Początki były bardzo trudne, ale zapału młodym adeptom futbolu nie brakowało. Strachoczanie najczęściej grywali z najbliższymi sąsiadami, Bażanówką, Długiem, Nowosielcami, Kostarowcami, Pakoszówką, Pisarowcami. Były to zarówno mecze oficjalne (w ramach rozgrywek) jak i mecze towarzyskie. Odwiecznym, i bardzo niewygodnym rywalem była Bażanówka ze swoim asem Władysławem Żyłką (kuzyn ks. Kazimierza Piotrowskiego, później grał w wyższej klasie rozgrywkowej w drużynie Zarszyna). Mecze pomiędzy drużynami Strachociny i Bażanówki to były prawdziwe "święte wojny", nieledwie jak pomiędzy Cracowią i Wisłą Kraków. Gra była zawsze bardzo ostra, kontuzji było bez liku. Kibice wprost fanatycznie kibicowali swoim drużynom. Nie obywało się bez bójek między nimi (już wtedy!), Strachoczanie niejednokrotnie musieli chyłkiem uciekać przez góry do rodzinnej wioski ścigani i obrzucani kamieniami przez najbardziej krewkich kibiców bażanowskich. Bilans tych spotkań w sumie był niekorzystny dla Strachociny w tym okresie. Bażanówka podchodziła do sportu już bardziej profesjonalnie, piłkarze trenowali po południu w ciągu tygodnia, mieli trenera z prawdziwego zdarzenia.

Lepiej szło Strachocinie z sąsiadami z drugiej strony, Pakoszówką, Kostarowcami, Nowosielcami i innymi. Z drużynami z Jaćmierza i Zarszyna, grającymi w wyższej klasie rozgrywkowej (klasie C) Strachoczanie nie spotykali się, to byli zbyt mocni przeciwnicy. O grze z drużynami z Rymanowa, Brzozowa, a tym bardziej Sanoka czy Krosna, nikt wtedy w Strachocinie nie marzył, to było zdecydowanie poza zasięgiem strachockiej drużyny.

W latach 50-tych do drużyny LZS Strachocina powoli wchodzili zawodnicy urodzeni w drugiej połowie lat 30-tych, Roman Piotrowski, Mieczysław Galant, Józef Kucharski, Ferdynand Woźniak, Stanisław Cecuła, Jan Witek, Kazimierz Daszyk, Władysław Ćwiąkała (brat Kazimierza). A także zupełnie młodzi, jak Zygmunt Ćwiąkała (rocznik 1940, brat Kazimierza i Władysława), który występował z powodzeniem w drużynie seniorów w wieku 14 lat Z drużyny odchodzili starsi zawodnicy. „Kariera” piłkarska w Strachocinie najczęściej nie trwała długo. Praca zawodowa poza rolnictwem (większość taką podejmowała), oraz praca po godzinach na ojcowskim gospodarstwie rolnym, trudna była do pogodzenia z grą w piłkę nożną. Po męczącym tygodniu pracy niedzielę trzeba było przeznaczyć na odpoczynek, jeżeli już były piłkarz wybrał się z wizytą na boisko piłkarskie, to tylko w charakterze widza. „Zmiana warty” nie była zbytnio udana dla drużyny, która mocno obniżyła loty. Jeszcze w połowie lat 50-tych drużyna piłki nożnej LZS Strachocina liczyła się w najbliższej okolicy, ale z roku na rok było gorzej, mimo że trafiały się talenty na miarę wspomnianego już Zygmunta Ćwiąkały. Zygmunt był wszechstronnie utalentowanym zawodnikiem, doskonale grał w piłkę nożną, siatkówkę, koszykówkę, piłkę ręczną, uprawiał z powodzeniem lekkoatletykę. Później skończył AWF (obecnie jest mistrzem Polski oldboyów w tenisie, w swojej grupie wiekowej). Niestety, pojedynczy, nawet bardzo dobrzy zawodnicy nie mogli zastąpić drużyny. We wsi coraz większą popularność zyskiwała siatkówka, w której strachocka drużyna liczyła się coraz bardziej w powiecie. Praktycznie całkowita zapaść sekcji piłki nożnej nastąpiła pod koniec lat 50-tych. LZS Strachocina wycofał się zupełnie z rozgrywek. Renesans, i to na wcześniej niespotykaną skalę, miały przynieść dopiero lata 60-te. Był on jednak dziełem tych ludzi, którzy w dzieciństwie i wczesnej młodości kibicowali gorąco tej strachockiej drużynie z początków lat 50-tych. A w szkole grali niekończący się mecz „Góra - Dół” na przerwach lekcyjnych, przed rozpoczęciem lekcji i długo po lekcjach (po niektórych zapamiętałych graczy musieli przychodzić rodzice z kijem, żeby przyprowadzić ich do domu, do pasienia krów czy innej roboty!). To był mecz! Ilość zawodników w każdej z drużyn była nieograniczona. Grano na bosaka, piłką z pełnej gumy, niesamowicie twardą. Taktyka przypominała o wiele późniejszy „futbol totalny” Holendrów, czyli nie było podziału na obronę i atak, cała drużyna broniła się i cała szła do ataku.. Uczestnicy tego niesamowitego meczu, trwającego przez cały rok szkolny, tylko z przerwą zimową, w latach 60-tych odtworzyli na nowo futbol w Strachocinie. Ale to już inna bajka, na inną okazję.

 

Nieudany sezon Górnika Strachocina

Na zakończenie rozgrywek klasy okręgowej grupy Krosno w sezonie 2007/2008 LKS Górnik Strachocina zajął niezbyt eksponowane 12. miejsce (na szesnaście klubów). W 30 meczach uzyskał 32 punkty. Dało mu je 9 zwycięstw i 5 remisów. Porażek odnotował więcej, bo aż 16. Gorzej od Górnika wypadły Brzozowia z Brzozowa i Zgoda z Zarszyna. Pierwsze miejsce w grupie zajął Kosmos Nowotaniec.
Natomiast juniorzy „zielono-czarno-białych” wygrali rozgrywki grupy „C” i awansowali do klasy okręgowej.

 

Wspomnienia o przodkach

Józef Piotrowski "z Kowalówki"

Józef Piotrowski był najmłodszym dzieckiem Andrzeja Piotrowskiego "z Kowalówki" i Marceliny z Romerowiczów. Urodził się 31 sierpnia 1908r. Jako najmłodszy był pupilkiem całej rodziny. Trochę z litości, bo jako chłopiec był już sierotą, siostry rozpieszczały go, co z czasem odbijało się na nich, bo nie pozwolił się im wychowywać i stawał się swawolny. Zdecydowanie młodszy od swojego rodzeństwa (matka miała 42 lata jak się urodził), po wyjeździe brata Jana do USA i śmierci brata Piotra (zginął w I wojnie światowej) jedyny mężczyzna pośród czterech sióstr, był prawdziwym „królewiczem” w rodzinie. Przy tym doniosłe znaczenie miały jego cechy charakteru, był ogromnie wesoły i towarzyski. Od najmłodszych lat wodził rej wśród swoich rówieśników. Miał zgraną paczkę kolegów, m.in. sąsiadów Błaszczychów-Piotrowskich, Stanisława i Kazimierza, Fryniów-Piotrowskich Władysława i Kazimierza i innych. Razem od najmłodszych lat paśli krowy i konie, razem dokazywali w „swojej” części wsi. Józef był niezwykle sprawny fizycznie. Kiedy przed wojskiem stanął przed komisją poborową, ta oceniła, że spośród wielu poborowych, z jeszcze jednym młodzianem ze Strachociny, był najzgrabniej zbudowany. Bardzo lubił popisy sportowe, zwłaszcza siłowe. Według legendy rodzinnej, na koniu jeździł na stojąco. Był pierwszym kawalerem we wsi, jak sam mawiał „zgrywał” studenta. Ponieważ był rozmowny, dowcipny i wesoły, był przez płeć piękną bardzo lubiany. Kiedyś podobała mu się córka jakiejś nauczycielki z sąsiedniej miejscowości. Znalazł sposób, by się spotkać. Strachocki „inteligent” obudził w młodej dziewczynie sympatię i został zaproszony przez nią i matkę do ich domu. W czasie przyjemnego wieczoru, rozszalała się burza, a potem zaczęło mocno padać. Kiedy nie było nadziei, że deszcz ustanie, matka zaproponowała, by zatrzymał się na noc. Umieszczono go w sąsiednim pokoju. W czasie snu, „gruchnął” sobie tak głośno, że sam się obudził. Nagle słyszy głos panienki do matki: - „Już bym go nie chciała”. Młody „dżentelmen” zaczekał aż damy pogrążą się w głębokim śnie, a następnie wszedł do stajni, gdzie stała drabina prowadząca na strych. Z niego zeskoczył do stodoły i wydostał się na zewnątrz. Rano damy w pokoju, gdzie położyły do snu amanta, zobaczyły tylko zasłane łóżko.

Przy kościele parafialnym nie wielu w owym czasie było ministrantów, ale Józef był nim aż do wojska. Był bardzo lubiany przez ks. Władysława Barcikowskiego – ówczesnego proboszcza. W okresie, gdy dojrzewały owoce w sadzie, często prosił Józefa, by przypilnował nocą sadu, którego owoce były pokusą dla wiejskich złodziejaszków. Bywało, że prosił go, by furmanką pojechał z nim do jakiejś parafii, czy dworu. Któregoś dnia celem wyjazdu był – dwór w Jurowcach, gdzie odbywało się jakieś przyjęcie. Młode szlachcianki tańczyły w czasie przyjęcia w rytm muzyki, ale nie było za wielu paniczów. Ks. Barcikowski zapytał, czy mógłby poprosić swojego młodego woźnicę. W taki sposób, ulubiony przez ks. Proboszcza Józio, znalazł się na przyjęciu. Młody i przystojny, świetnie tańczący – był rozchwytywany przez dworskie panienki. Ogromnie się cieszył z tej przygody i wdzięczny był swojemu dobrodziejowi. Przygód miłosnych – wesołych i dramatycznych – można byłoby jeszcze wiele przytoczyć. Należy jednak zaznaczyć, że we wszystkich przygodach był skromny i o jakiejkolwiek lubieżności nie było w nich mowy.

Józef (siedzi po lewej) z sąsiadami

Czynnie działał w strachockim Kole Młodzieży, organizował festyny i bale. Był podporą młodzieżowego teatru, miał duży talent aktorski, najlepiej czuł się w rolach komediowych, w sztukach Fredry, Bałuckiego, itp. Strachockie dziewczyny lgnęły do niego, rywalizowały o niego między sobą. Może dlatego nie ożenił się w rodzinnej wsi tylko poszukał sobie partnerki w sąsiedniej Bażanówce. Jego „wybraną” została młoda, zaledwie 18-letnia (9 lat młodsza od Józefa), Józefa Żyłka (ur. 5.03.1917r.). Po ślubie młodzi zamieszkali w domu „na Kowalówce”, Józef prowadził rodzinne gospodarstwo, mocno okrojone przez posagi starszych sióstr. Wkrótce urodził się Józefowi syn, Roman Marcin (ur. 11.11.1936r.). Józef wziął udział w kampanii wrześniowej 1939r., na szczęście wrócił z niej cało i zdrowo, mimo wielu przygód mrożących krew w żyłach, o których opowiadał do końca życia. M.in. o tym jak cudem uszedł z życiem z ataku lotniczego, kiedy położył się na nim starszy kolega poświęcając swoje życie, aby Józef mógł wrócić do młodej żony i synka. Oprócz Romana, Józef i Józefa mieli jeszcze dwójkę dzieci, Kazimierza Władysława (ur. 17.03.1940r.) i Genowefę Katarzynę (ur. 14.09.1945r.).

Wśród wielu wojennych opowiadań, jeden z synów podsłuchał bardzo ciekawe wydarzenie. W jakichś okolicznościach, bodajże na Węgrzech, został uratowany przez pewnych Państwa, Polaków z pochodzenia, bogatych i wykształconych. Wzięli go do swego domu, by mógł się wykąpać, zmienić ubranie, a przede wszystkim, by go nakarmić. Aktualnie mieszkała z nimi tylko siostra właścicielki domu – niezamężna, przystojna, młoda kobieta. Zaistniał problem z miejscem, gdzie można by go położyć do łóżka. Wtedy odezwała się krewna owych Państwa: - „Nie ma sprawy, ja mam szerokie łóżko, będziemy mogli razem spać”. Umęczony uciekinier wojenny o niczym innym już nie myślał tylko o odpoczynku, więc chętnie się zgodził. Przed udaniem się na spoczynek, właścicielka domu mrugnęła do Józefa i pokręciła głową, tak by nikt tego nie zauważył oprócz niego. Nie bardzo wiedział, co to miało oznaczać. Kiedy już zasypiał, leżąca obok kobieta zaczęła się niedwuznacznie wobec niego zachowywać. Odsuwał się i nie reagował na prowokację. W pewnym momencie, sam nie wie, czy we śnie czy na jawie, widzi wyraźnie postać Matki Bożej. Zjawisko jest tak silne, że natychmiast zrywa się na nogi. Do łóżka już nie wrócił, całą noc pozostał na ganku. Rano przyznał się na osobności przed właścicielką domu o nieprzespanej nocy. – „Trochę martwiłam się o ciebie – powiedziała w pewnej chwili - siostra jest chora na chorobę weneryczną.” Wśród zdjęć rodzinnych, znalazło się zdjęcie owych Państwa, które Józef otrzymał opuszczając ich dom.

Po wojnie Józef podjął pracę w Kopalni Strachocina. Pracował tam przez całe życie, aż do emerytury w 1973r. Przez większość czasu Józef pełnił funkcję komendanta kopalnianej straży pożarnej. Oczywiście, przez cały ten czas prowadził także rodzinne gospodarstwo. Nie było ono duże, zajmowało niewielki obszar około 3 ha („półćwiartek”, tj. 1/8 średniowiecznego łanu). Drugą połowę dziedzictwa ojca Andrzeja obejmowały posagi sióstr Józefa. Józef do końca życia był niezmiernie żywotny. Humor nigdy go nie opuszczał, w gronie kolegów tryskał pomysłami na zawołanie. To on prawdopodobnie był pomysłodawcą nabicia gwoździków w oparcie ambony w strachockim kościele. Ksiądz Barcikowski, który miał zwyczaj grzmieć na swoje owieczki z byle powodu i tłuc pięścią o ambonę, „rozkwasił” sobie na tych gwoździach rękę. Przeprowadzone przez niego śledztwo nie ujawniło na szczęście sprawcy. Inny „wyczyn” grupki kolegów z Józefem na czele, to wciągnięcie na kalenicę dachu stodoły wozu konnego w częściach i zmontowanie go tam w całość. Nieszczęsny gospodarz najpierw długo się zastanawiał się „jak te smoki wyciągnęli wóz na dach” a później jeszcze dłużej medytował jak go stamtąd ściągnąć. Jeszcze innym „numerem” było zamknięcie od zewnątrz sąsiada (dalszego oczywiście!) w „sławojce” i wyniesienie go ze „sławojką” daleko w pole. Biedaka dopiero po kilku godzinach uwolnili sąsiedzi. Zupełnie niewinnym pomysłem było położenie się pod progiem domu i wyczekiwanie aż gospodyni wyjdzie po wodę. Nagły ruch w momencie gdy biedna kobieta postawiła nogę na delikwencie, przyprawiało ją o prawdziwe „pomieszanie zmysłów”. Nie wiadomo czy wszystkie te pomysły były osobistą „zasługą” Józefa, ale siłą rzeczy, najczęściej przypisywano je jemu (niektóre także innym „kawalarzom”), był liderem wśród kolegów. Józef był zawołanym gawędziarzem. Facecjami sypał jak z rękawa. M.in. słynne były jego niekończące się opowieści o fantastycznym kraju o nazwie Liberyja, „gdzie pieniądze na drzewach rosną” (czasem chodziło o buty gumowe, które rosły na drzewach).

Próbką z trochę innej tematyki niech będzie opowieść Józefa o wygranym pojedynku Wincentego Morze. A było to tak: Zdarzyło się, że Wincentego Morze, właściciela strachockiego folwarku, znanego facecjonistę i żartownisia, obrażony przez niego jakiś szlachetka, wezwał w Sanoku na pojedynek. Wincenty, mimo podeszłego wieku, nie mógł nie stanąć do pojedynku, honor mu na to nie pozwalał. Zaproponował jednak przeciwnikowi zastępstwo, zamiast stawić się w polu osobiście, wystawi do pojedynku swojego sługę. Przeciwnik, chcąc nie chcąc, musiał się zgodzić na taką zamianę, nalegali na to świadkowie, wietrząc dobrą zabawę. Wincenty wybrał na zastępcę wiejskiego osiłka Bartłomieja. Jako wyzwany miał prawo wyboru broni, więc Bartek wybrał cepy, „broń” bardzo dobrze znaną każdemu wieśniakowi w tym czasie. Rad nie rad, przeciwnik musiał się zgodzić na ten wybór, ale sam stanął do pojedynku ze szablą. Na dany znak „zawodnicy” starli się ze sobą. Bartłomiej próbował swoją bronią coś zwojować, ale szło mu słabo. Przeciwnik był szybki, ćwiczony w szermierce, nie dawał szans Bartkowi. Na szczęście, nie chciał mu zrobić krzywdy, tylko ośmieszyć go, dlatego jedynie płazował biednego Bartka. Wincenty widząc taki obrót sprawy, bojąc się żeby Bartek nie oberwał zbyt mocno, krzyknął do Bartka, chcąc zakończyć ten nierówny pojedynek i pozwolić biednemu chłopu na ucieczkę z placu : „Bartłomieju, w nogi”. I tu stał się cud, Bartłomiej zmienił taktykę walki, nie próbował już trafiać przeciwnika w tułów, lecz zaczął zataczać cepami niezwykle groźne kręgi na wysokości kolan przeciwnika. Walka trwała krótko, przeciwnik po kilku uderzeniach padł na ziemię. Sekundant, rozochoconego takim obrotem sprawy Bartłomieja, chciał go powstrzymać i krzyknął po francusku” – „pardon”, ale Bartłomiej nie rozumiejąc, co to słowo znaczy, krzyknął rozjuszony: - „A niech pier…, po co się zaczynał”. Całe to zajście przeszło do miejscowej legendy. Na ile takie zdarzenie naprawdę miało miejsce, trudno powiedzieć. Trochę nie zgadzają się detale, jeżeli chodzi o zasady pojedynków, ale nie wykluczone, że dla żartu taki pojedynek odbył się. Józef potrafił takie historyjki opowiadać z taką śmiertelna powagą, że słuchacze nie mieli najmniejszej wątpliwości, że tak było. W ogóle był znakomitym bajarzem. Nie wiele czytał, ale gdy się to zdarzyło, opowiadana przez niego książka była ciekawsza niż w oryginale. Często dom Józefa odwiedzał jego szwagier Bernard. Ten przepadał za opowiadaniami Józefa. Słuchając często miał łzy w oczach.

Józef do późnej starości lubił płatać figle, zawsze bardzo śmieszne i nieszkodliwe dla innych. Uwielbiał przebieranki, nawet jako stary człowiek potrafił ubrać się w jakieś amerykańskie, cudaczne ubranie, wymalować się szminką i przyjść do sąsiadów w okresie świąt Bożego Narodzenia czy nawet na imieniny w innym okresie roku. Towarzyszyła mu najczęściej żona Józefa, która jak mogła starała się „nadążyć” za pomysłami męża Czasem siostrzenica, Kazimiera Dąbrowska). Józef był ogromnie popularny wśród współczesnych mu mieszkańców wsi, pod tym względem mógł konkurować ze swoim słynnym prapradziadkiem Szymonem Piotrowskim z Kowalówki. Popularności Józefowi dodatkowo przysparzały występy w wiejskim teatrze. Jak już wspomniano, od młodości grywał z upodobaniem role komediowe. Najsłynniejsza z nich to rola Papkina w „Zemście” Fredry. Jego charakterystyczna twarz, wcześnie poorana licznymi zmarszczkami, budziła wesołość gdy tylko pojawił się na scenie. Józef twierdził, że ma twarz specjalnie „gufrowaną” (plisowaną), że świadomie zakłada sobie tzw. „falówki” na potrzeby teatralnego występu. Józef występował także z dużym powodzeniem w rolach dramatycznych. Anegdota mówi o tym jak to w „Chacie za wsią” grał tak sugestywnie głównego bohatera, młodego Cygana, że po ostatniej scenie, w której popełnia samobójstwo, z pierwszego rzędu wyskoczył ks. Barcikowski (ten od ambony i gwoździków) i zaglądając za kurtynę krzyknął: - „Józiu, nic ci nie jest?” W życiu codziennym Józef był bardzo solidnym człowiekiem. Doskonały pracownik na Kopalni, sumienny, skrupulatny w wypełnianiu obowiązków nadzoru nad bezpieczeństwem pożarowym (a w kopalni gazu było to szczególnie ważne!), jednocześnie wymagający ale i wyrozumiały dla podwładnych, nie tolerował bylejakości. Podobnie było z pracą w polu. Był bardzo pracowity, szybki w robocie, lubił się popisywać swoją sprawnością i siłą fizyczną. Już jako starszy mężczyzna z dumą popisywał się przed sąsiadami (i najmłodszymi słuchaczami) swoimi bicepsami. Do polityki nie miał zbyt dużego zainteresowania. Oczywiście, jak ogromna większość Strachoczan (a chyba wszyscy Piotrowscy) niechętnie przyjmował zmiany zachodzące po wojnie w systemie politycznym i gospodarczym w Polsce, ale nie komentował ich tak zawzięcie jak inni. Był bardzo religijny, szczególnie w starszym wieku. Był to zapewne wpływ Józefy, która tworzyła w domu wyjątkową atmosferę pobożności, ale i kultywowanie rodzinnych tradycji Piotrowskich „Z Kowalówki” idącej od Kazimierza, pradziadka Józefa.

Józef dożył prawie wieku 82 lat, zdążył pochować młodszych od siebie sąsiadów, kuzynów i najbliższych przyjaciół, Stanisława i Kazimierza Błaszczychów-Piotrowskich, zmarł 7.06.1990r. Jego żona przeżyła go tylko o 8 lat (była młodsza od niego o 9 lat), zmarła 9.10.1998r. Oboje zostali pochowani na strachockim cmentarzu, pod wspólnym nagrobkiem, na którym umieszczono napis „Piotrowski z Kowalówki”, co jest ewenementem w Strachocinie, na nagrobkach dotychczas nie umieszczano przydomków. Obydwom uroczystościom pogrzebowym przewodniczył syn Józefa, ks. Kazimierz Piotrowski, proboszcz z Iwonicza.

 

Ci co od nas odeszli

Józef Mieczysław Giyr-Piotrowski

W 2007 roku zmarł Józef Mieczysław Giyr-Piotrowski. Józef był synem Michała, urodził się 29 października 1931 roku. był żonaty z Genowefą Futyma z Woli Góreckiej. Pozostawił po sobie dwójkę dzieci, syna Bogdana i córkę Teresę. Józef nie podążył śladem innych strachockich rodaków i nie opuścił rodzinnej wsi. Mieszkał całe życie w Strachocinie, uprawiał ziemię przodków, jednocześnie pracując w Sanoku, dojeżdżając do pracy. Mieszkał w domu własnoręcznie pobudowanym na rodzinnej działce. Syn Józefa, Bogdan, ożenił się z Anną Ciupa ze Srogowa i w Srogowie, u teściów zamieszkał. Ma dwójkę dzieci, Damiana (ur. 1991r.) i Magdalenę (ur. 1999r.). Córka Józefa, Teresa, wyszła za mąż za strachockiego rodaka, Andrzeja Radwańskiego, syna Kazimierza i Leokadii z Błażejowskich. Ma dwójkę dzieci, Sławomira (ur. 1990r.) i Sabinę (ur. 1997r.). Józef mieszkał razem z córką. Został pochowany na strachockim cmentarzu, w pogrzebie wzięła udział rodzina i wielu mieszkańców Strachociny.

Władysław Fryń-Piotrowski (1908 - 2007)

Na wiosnę 2007 roku, krótko przed Zjazdem Piotrowskich, na który tak bardzo czekał, odszedł od nas w wieku 98 lat Władysław Fryń-Piotrowski z Sanoka, senior rodu Piotrowskich, ojciec Marszałka Zjazdu Zbigniewa z Krosna. Władysław był najstarszym synem Stanisława Frynia-Piotrowskiego, urodził się 22 sierpnia 1908r. w Strachocinie. Długie i bogate Jego życie, prawie w całości spędzone w przymierzu z przyrodą, wypełnione było szacunkiem do niej i czułością. Od najmłodszych lat interesował się uprawą kwiatów i warzyw, ale szansa na realizację jego planów życiowych w Strachocinie, na małym ojcowskim gospodarstwie, była niewielka. Na szczęście ojciec Stanisław wcześniej dostrzegł jego fascynacje i Władysław już jako 13-letni chłopak rozpoczął naukę zawodu ogrodnika w Sanoku u Radwańskiego. Radwański był ogrodnikiem miejskim w Sanoku, pochodził ze Strachociny i był spokrewniony z Piotrowskimi.

Władysław (po prawej) z kolegą Stanisławem Piotrowskim-Błaszczychą i jego (przyszłą) żoną Bronisławą z Kucharskich

Po kilkuletniej praktyce i wyuczeniu się zawodu Władysław podjął pracę w majątku Wiktorów w Zarszynie. Po kolejnych kilku latach przeniósł się do pracy (w ogrodnictwie) do Fabryki Gumy w Sanoku (właścicielem fabryki był Austriak Schmidt). Przez cały ten czas Władysław nie tracił kontaktu ze Strachociną. Miał grono wspaniałych kolegów, był człowiekiem bardzo towarzyskim, lubianym, dowcipnym, chętnie biorącym udział w zabawach i młodzieńczych „wygłupach”. W 1935r. ożenił się z Zofią Kenar z Ladzina koło Rymanowa. Ślub odbył się w kościele w Rymanowie. Ojciec Zofii, Jakub Kenar, był znanym i cenionym „naftowcem” (wiertaczem), pracującym w ekipach poszukiwawczych ropy naftowej na całym świecie. Zagraniczne kontakty ojca sprawiły, że trzej bracia Zofii i jeden ze szwagrów wyemigrowali do Argentyny.

Po ślubie młodzi Piotrowscy zamieszkali w Sanoku, Władysław prowadził gospodarstwo ogrodnicze Schmidta na Białej Górze pod Sanokiem (na terenach dzisiejszego Skansenu). W 1937 roku urodził się Piotrowskim syn Zbigniew. Po wybuchu wojny (Władysław nie wziął w niej udziału, nie został zmobilizowany) Piotrowscy wyprowadzili się z Sanoka do Zarszyna. Władysław ponownie podjął pracę w ogrodzie Wiktorów. Nie trwało to długo, w roku 1940-tym Piotrowscy osiedli w pobliskim Besku, gdzie Władysław poprowadził gospodarstwo ogrodnicze Schmidtowej, żony właściciela Fabryki Gumy w Sanoku. W 1941r. Piotrowskim urodziła się córka Łucja (w Rymanowie, u siostry Zofii). W gospodarstwie Schmidtów Władysław „załatwił” zatrudnienie także swoim braciom, Janowi i Franciszkowi, a także szwagrowi, Władysławowi Galantowi. Praca w gospodarstwie Szmidtówbyła zabezpieczeniem przed wywózką na roboty do Niemiec, Schmidtowie byli rodziną niemiecką (konkretnie austriacką), ale bardzo dobrze nastawioną do Polaków. Ich gospodarstwo podlegało ochronie i mogło być spokojnym azylem dla Polaków. W 1944 roku, w obawie przed Ukraińcami i UPA (Besko było wsią w większości ukraińską), Władysław przeniósł się z rodziną do pobliskiego Mymonia, małej wioski leżącej 2 km od Beska w górę Wisłoka.

Tutaj zastał go front. W wyniku ostrzału z granatnika zginął właściciel domu w którym Piotrowscy się zatrzymali, a siedem osób zostało rannych, w tym mały Zbigniew. Ze względu na brak środków opatrunkowych i pomocy medycznej Piotrowscy postanowili przedostać się przez linię frontu (przebiegającej wzgórzami równolegle do linii kolejowej Krosno – Sanok, na południowy zachód od niej) do Strachociny, leżącej już po stronie radzieckiej, szukać ratunku dla rannego synka. „Operacja” się udała i cała rodzina szczęśliwie dotarła do domu dziadka Stanisława w wolnej już Strachocinie. Jedynie przelatujące nad głowami pociski artyleryjskie i huk „Katiusz” świadczyły, że trwa wojna i niebezpieczeństwo ciągle jeszcze trwa.

We wrześniu 1944r., kiedy do Strachociny dotarła wiadomość o wycofaniu się Niemców z Beska, Władysław wybrał się razem z bratem Franciszkiem i trzecim kolegą do swojego mieszkania w Besku ratować resztki swojego dobytku pozostawionego po ucieczce do Mymonia. Po drodze spotkała ich smutna przygoda, znaleźli niewystrzelony niemiecki „pancerfaust” (ręczny granat przeciwpancerny). Przy jego rozbrajaniu nastąpił wybuch, kolega ze Strachociny zginął na miejscu, a brat Franciszek został rany w nogę. Władysław udał się z rannym bratem do Beska, ale okazało się, że natknął się na linię okopów niemieckich. Niemcy wzięli ich do niewoli, traktując jako rosyjskich szpiegów. Do Strachociny dotarły jedynie niejasne informacje, według jednych wszyscy trzej zginęli, według innych zginął kolega, a bracia Piotrowscy zostali przez Niemców powieszeni. Obydwaj zostali już przez najbliższych opłakani. W rzeczywistości Niemcy, wycofując się na południe zabrali braci ze sobą. Rannego Franciszka zostawili w szpitalu polowym w Rymanowie-Zdroju, a Władysława popędzili aż do Medzilaborca na Słowacji (stacja kolejowa za Przełęczą Łupkowską). Podczas postoju transportu w Medzilaborcu Władysławowi udało się zbiec (uciekł z ubikacji). Dzięki pomocy Słowaków i Polaków udało mu się przedostać przez góry, do Królika Polskiego (wieś pomiędzy Rymanowem-Zdrojem a Jaśliskami). Tam dostał od znajomego leśniczego zaświadczenie pracownika leśnego, które pozwoliło mu dotrzeć bez przeszkód do Rymanowa. Stąd po dwóch dniach (Rymanów był bombardowany) przedostał się do rodziny w Strachocinie. Jego „odyseja” trwała aż 6 tygodni.

Po uspokojeniu się sytuacji Władysław z rodziną najpierw zamieszkał przejściowo u siostry Zofii w Rymanowie, a po zakończeniu wojny (w maju 1945r.) powrócił z rodziną do Sanoka. Tam objął ogrodnictwo miejskie po starym ogrodniku Radwańskim, który odszedł na emeryturę. Pod koniec lat 40-tych, przy wsparciu finansowym rodziny, najpierw wydzierżawił, a później zakupił kilkadziesiąt arów ziemi w Sanoku na Posadzie (od Stanisława Beksińskiego, ojca szeroko znanego współcześnie sanockiego malarza Zdzisława Beksińskiego) i założył własne ogrodnictwo. Z biegiem czasu (w latach 1955 – 57) pobudował tam dom.

Władysław przez całe życie zajmował się pracą w ogrodnictwie (przepracował w ogrodzie ponad 50 lat!), hodował kwiaty, uprawiał warzywa i drzewa owocowe. Jego produkty cieszyły się dużym popytem ze względu na wysoką jakość. Władysław ogromnie lubił swoją pracę, stale śledził postęp w ogrodnictwie, starał się wprowadzać u siebie nowości, zarówno w uprawie gleby, jak i nowe odmiany roślin. Przy tym był bardzo pracowity i dokładny w robocie. Prowadzenie ogrodnictwa przynosiło mu niezłe dochody. Jego ogrodnictwo było położone korzystnie, blisko centrum miasta, dzięki temu nie brakowało mu nigdy klientów. Do stałych należeli także mieszkańcy Strachociny. Władysław przez całe życie utrzymywał bliski kontakt z rodakami z rodzinnej wsi. Jego dawni koledzy, Stanisław Błaszczycha-Piotrowski czy Józef Piotrowski „Z Kowalówki”, a także inni, przy każdym pobycie w Sanoku „zahaczali” o „Władka Ogrodnika” (tak był powszechnie określany w Strachocinie). Zawsze mogli liczyć na dobre przyjęcie, miejsce postojowe blisko centrum miasta dla furmanki, paszę dla konia, poczęstunek, nie tylko gorącą herbatką i ciastem, ale i „czymś mocniejszym”, a na koniec na prezent w postaci worka wspaniałych jabłek.

W małżeństwie z Zofią Władysław z biegiem czasu doczekał się, oprócz syna Zbigniewa i córki Łucji, jeszcze jednego syna, Mariana (ur. 1954r.). W życiu doczekał się szóstki wnuków i ósemki prawnuków. Żona Zofia zmarła stosunkowo wcześnie, w wieku 66 lat, 16 sierpnia 1980r.

Od tego czasu Władysław żył samotnie, nie przestając pracować w ogrodzie. Praca ta miała swój dobroczynny wpływ na kondycję fizyczną Władysława, do ostatnich dni życia czuł się doskonale. Na Zjeździe Fryniów-Piotrowskich w 2002r. imponował wszystkim swoją kondycją fizyczną i psychiczną. Z werwą opowiadał, z najdrobniejszymi szczegółami, o swoich przeżyciach wojennych, o zawiłościach genealogicznych rodziny Fryniów-Piotrowskich i innych Piotrowskich. Wznosił toasty równo razem z młodszymi od siebie o 20, czy 30 lat. Ogromnie cieszył się z planowanego Zjazdu Piotrowskich. Niestety, nie było Mu dane doczekać Zjazdu. W pamięci wszystkich, którzy Go w życiu spotkali, pozostanie jako wspaniały, uczciwy, prawy człowiek.

Władysław Maik, mąż Elżbiety z Fryniów-Piotrowskich

W 2007 roku zmarł w Sanoku Władysław Maik, mąż Elżbiety z Fryniów-Piotrowskich. Elżbieta i Władysław Maikowie mieszkali w Sanoku, nie mieli dzieci.

Jerzy Sitek

W 2007 roku, tuż po Zjeździe Potomków Stefana Piotrowskiego, zmarł w Strachocinie w wieku 49 lat Jerzy Sitek, syn Ludwiki z Hyleńskich i Stanisława Sitków, wnuk Anieli z Piotrowskich "z Kowalówki" Hyleńskiej. Matka Jerzego, Ludwika zmarła gdy Jerzy miał dwa lata (przy porodzie córki Małgorzaty), ojciec Jerzego ożenił się ponownie po śmierci i zabrał córkę Małgorzatę, a małego Jurka wzięła na wychowanie babcia Aniela. Po jej śmierci zaopiekował się nim wuj Józef Piotrowski "z Kowalówki". Piotrowscy traktowali Jurka jak swojego syna (dzieci Piotrowskich wyprowadziły się z domu rodzinnego), po ich śmierci Jerzy mieszkał samotnie w domu Piotrowskich "z Kowalówki", często odwiedzany przez kuzyna ks. Kazimierza z Iwonicza i kuzynkę Genowefę z Krosna.

Tadeusz Cecuła

Zmarł w 2008, wdowiec po Franciszce z „Kozłowskich”-Piotrowskich.

Władysław Trybuszek, mąż Marii Berbeć-Piotrowskiej

W 2007 roku zmarł Władysław Trybuszek, mąż Marii Berbeć-Piotrowskiej, córki Stanisława i Teofili z Fryniów-Piotrowskich. Władysław pozostawił córkę Jolantę, za mężną za Piotrem Michalskim. Został pochowany na strachockim cmentarzu.

 

ROZMAITOŚCI

Sołectwo Strachocina jest ważnym ośrodkiem w gminie Sanok. Pod względem liczby ludności (1127 osób) Strachocina znajdowała się w 1999 roku na drugim miejscu w gminie, po Niebieszczanach (2105 osób), wyprzedzając bezpośrednich sąsiadów, Pakoszówkę (912 osób), Kostarowce (733 osoby) i Jurowce (426 osób). Ludność gminy Sanok liczyła w tym czasie 16 362 osoby. Pod względem zajmowanej powierzchni Strachocina znajduje się dopiero na 9 miejscu w gminie.

Najwyższym punktem Strachociny są Góry Kiszkowe, dawniej znane jako Góra Piotrowskiego. Wysokość Gór Kiszkowych podawana jest różnie, na dawnych mapach turystycznych z lat 60-tych XX wieku wynosiła 455 m n.p.m., Benedykt Gajewski w swojej monografii Strachociny z 2004 roku podaje wysokość tylko 411 m, mapa turystyczna sprzed 10 lat „Sanok i okolice” podaje jeszcze mniejszą wysokość - 407 m, a mapa wojskowa podaje tylko 406,8 m. Tak więc w ciągu pół wieku nasze Góry „skurczyły” się o blisko 50 m! Prawdopodobnie w czasach PRL podawano błędną wysokość w celu zmylenia wywiadu NATO (J). Na „usprawiedliwienie” strachockiej góry można podać, że podobne problemy (trochę mniejsze) występowały z wysokością najwyższego szczytu w okolicy, góry Wroczeń pomiędzy Pakoszówką i Falejówką, która miała 501 m, 498 m i 497 m, na różnych mapach. Kiszkowe Góry to końcowy fragment łańcucha wzgórz ciągnącego się z południowego wschodu na północny zachód na długości ponad 20 km, od rzeki Osławy po Strachocinę. Łańcuch ten jest częścią krainy zwanej Pogórzem Bukowskim. Tak więc przynajmniej fragment Strachociny leży w obrębie Pogórza Bukowskiego, chociaż Strachocina powszechnie lokowana jest przez geografów w jednostce fizjograficznej zwanej Dołami Jasielsko-Sanockimi lub Kotliną Jasielsko-Krośnieńską. Główny "masyw" tego łańcucha wzgórz stanowi góra oddzielająca dolinę Niebieszczan od kotliny w której leży Sanok. Jej najwyższy wierzchołek na pograniczu Niebieszczan i Poraża ma wysokość 525 m. Porastają ją lasy zwane Lasami Stróżowskimi. Fragment łańcucha leżący na północny zachód od rzeki Sanoczek, na terenie Kostarowiec i Strachociny, ma najwyższy wierzchołek o wysokości 470 m. Sanoczek, przez wieki główne źródło żwiru budowlanego ("szutru") dla mieszkańców Strachociny, wypływa ze zbocza Bukowicy na wysokości 620 m na terenie wsi Tokarnia. Jest niezwykle kręty, ma długość ok. 40 km, wpada do Sanu w Trepczy, po drodze przyjmując jako dopływ Potok Różowy, biorący swój początek w Strachocinie.

 

Kalendarium rodzinne

W roku 2008 obchodzić będziemy (lub już obchodziliśmy) „okrągłe” rocznice urodzin i „okrągłe” rocznice śmierci krewniaków, którzy urodzili się lub zmarli w latach zakończonych „ósemką”:

<
1758 - ur. Rozalia Klara Piotrowska, c. Szymona (przodka Szumów-Piotrowskich), żona Michała Adamskiego
1788- ur. Grzegorz Józef Piotrowski „Z Kowalówki”, s. Szymona
1798- ur. Kazimierz Piotrowski „Z Kowalówki”, s. Szymona
 - ur. Marianna z Szumów-Piotrowskich, c. Macieja
1818- ur. Kacper Paweł Berbeć-Piotrowski, s. Sebastiana
1838- ur. Zofia Piotrowska „Z Kowalówki”, c. Kazimierza
 - ur. Błażej Piotrowski „Z Kowalówki”, s. Michała, protoplasta „klanu” Błaszczychów
1848- ur. Maria z Szumów-Piotrowskich, c. Andrzeja, żona Walentego Wołacza-Piotrowskiego
1858- ur. Jan Piotrowski „Spod Mogiły”, s. Wiktorii Piotrowskiej „Z Kowalówki", protoplasta „klanu” Piotrowskich „Spod Mogiły”
 - ur. Katarzyna Winnicka, wnuczka Marianny z Szumów-Piotrowskich i Tomasza Cecułów
1878- ur. Ludwik Wołacz-Piotrowski, s. Walentego
 - ur. Michał Wołacz-Piotrowski, s. Wojciecha
 - ur. Agata Błaszczycha-Piotrowska, c. Błażeja
 - ur. Józef Błaszczycha-Piotrowski, s. Franciszka Piotrowskiego „Z Kowalówki”
 - zm. Franciszek Piotrowski „Fryń”, s. Kazimierza, protoplasta „klanu” Fryniów-Piotrowskich
1888- ur. Józef Wołacz-Piotrowski, s. Andrzeja
 - ur. Maria Piotrowska „Z Kowalówki”, c. Andrzeja, żona Jakuba Puchki
 - ur. Piotr „Kozłowski”-Piotrowski, s. Józefa
 - ur. Jan Cecuła, wnuk Marianny z Szumów-Piotrowskich i Tomasza Cecułów
 - ur. Jan Szum-Piotrowski, s. Floriana
1898- ur. Jan Piotrowski „Spod Stawiska”, s. Pawła
 - ur. Cecylia Cecuła, c. Marii z Giyrów-Piotrowskich i Jana Cecułów, żona Piotra Piotrowskiego „Zza Potoczka”
1908- ur. Zofia Wołacz-Piotrowska., żona Franciszka Wronkowicza
 - ur. Kazimierz Berbeć-Piotrowski, s. Władysława
 - ur. Zofia Radwańska, c. Balbiny z Berbeciów-Piotrowskich i Feliksa Radwańskich
 - ur. Władysław Lisowski, s. Małgorzaty z Giyrów-Piotrowskich i Stanisława Lisowskich
  - ur. Aniela Puchka, c. Marii z Piotrowskich „Z Kowalówki” i Jakuba Puchków, żona Juliana
  - ur. Józef Piotrowski „Z Kowalówki”, s. Andrzeja
  - ur. Władysław Fryń-Piotrowski, s. Stanisława
  - ur. Magdalena Winnicka, c. Marianny z Fryniów-Piotrowskich i Pawła Winnickich
1918- ur. Stanisław Berbeć-Piotrowski, s. Władysława
 - ur. Józef Galant, prawnuk Łucji z Giyrów-Piotrowskich i Franciszka Lisowskich
  - ur. Chester Błaszczycha-Piotrowski, s. Franciszka juniora
1928- ur. Henryk Radwański, syn Karoliny z Wołaczów-Piotrowskich i Stanisława Radwańskich
 - ur. Jadwiga Mielecka, c. Katarzyny z Wołaczów-Piotrowskich i Józefa Mieleckiego, żona Kazimierza Radwańskiego
 - ur. Elżbieta Piotrowska „Spod Stawiska”, c. Jana, żona Bronisława Tympalskiego
 - ur. Tadeusz Giyr-Piotrowski, s. Andrzeja
 - ur. Marcjanna Ćwiąkała, c. Marianny z Giyrów-Piotrowskich i Ludwika Ćwiąkałów
  - ur. Marianna Ćwiąkała, c. Zofii z Giyrów-Piotrowskich i Michała Ćwiąkałów
  - ur. Jadwiga Marta Winnicka, c. Franciszki z Piotrowskich „Z Kowalówki” i Bernarda Winnickich, żona Bronisława Daszyka
 - ur. Janina Daszyk, prawnuczka Agnieszki z Szumów-Piotrowskich i Sebastiana Wojtowiczów, żona Tadeusza Komorowskiego
  - ur. Stefan Kucharski, wnuk Katarzyny z Szumów-Piotrowskich i Jana Daszyków
 - ur. Janina Wójtowicz, c. Balbiny z Szumów-Piotrowskich i Franciszka Wójtowiczów, żona Franciszka Cecuły
1938- ur. Tadeusz Winnicki, s. Zofii z Wołaczów-Piotrowskich i Jana Winnickich
  - ur. Tadeusz Józef Cecuła, praprawnuk Apolonii z Berbeciów-Piotrowskich i Feliksa Klimkowskich, a także praprawnuk Marianny z Szumów-Piotrowskich i Tomasza Cecułów
 - ur. Stanisław Pisula, s. Franciszki z Giyrów-Piotrowskich i Stefana Pisulów
 - ur. Ralph Edward Kazimierski, s. Eugene Jean z Błaszczychów-Piotrowskich i Waltera Kazimierskich
 - ur. Genowefa Winnicka, wnuczka Marianny z Fryniów-Piotrowskichi Pawła Winnickich
1948- ur. Alicja Kucharska, wnuczka Zofii z Wołaczów-Piotrowskich i Jana Winnickich, żona Aleksandra Szumierza
 - ur. Bogdan Łukaszewski, s. Leokadii z Fryniów-Piotrowskich i Edmunda Łukaszewskich
  - ur. Joanna Fryń-Piotrowska, c. Franciszka Piotra, żona Stanisława Ryznara
 - ur. Edward Fryń-Piotrowski, s. Stanisława
 - ur. Edward Szum-Piotrowski, s. Stanisława
 - ur. Krystyna Kucharska, prawnuczka Katarzyny z Szumów-Piotrowskich i Jana Daszyków, żona Ireneusza Godzica
1958- ur. Jerzy Galant, s. Janiny z Piotrowskich "spod Stawiska" i Kazimierza Galantów
 - ur. Andrzej Giyr-Piotrowski, s. Tadeusza
 - ur. Jerzy Sitek, wnuk Anieli z Piotrowskich „Z Kowalówki” i Jana Hyleńskich
 - ur. Andrzej Piotrowski „Spod Mogiły”, s. Stanisława
 - ur. Pamela Joan Slezak, wnuczka Eugene Jean z Błaszczychów-Piotrowskich i Waltera Kazimierskich
 - ur. Beata „Błażejowska”-Piotrowska, c. Józefa, żona Andrzeja Bańkowskiego
 - ur. Ewa Kucharska, prawnuczka Katarzyny z Szumów-Piotrowskich i Jana Daszyków, żona Stanisława Grządziela
1968- ur. Teresa Giyr-Piotrowska, c. Józefa, żona Andrzeja Radwańskiego
 - ur. Marek Piotrowski „Spod Mogiły”, s. Jana
 - ur. Krzysztof Urban, s. Kazimiery z Fryniów-Piotrowskich i Leona Urbanów
 - ur. Robert Fryń-Piotrowski, s. Zbigniewa
 - ur. Marta Reiss, c. Łucji z Fryniów-Piotrowskich i Jana Reissów, żona Piotra Kalisty
 - ur. Mikołaj Fryń-Piotrowski, s. Józefa
 - ur. Dorota z Szumów-Piotrowskich, c. Edwarda
1978- zm. Zofia z Wołaczów-Piotrowska, c. Jana, żona Jana Winnickiego
 - ur. Bartłomiej Szumierz, wnuk Zofii z Wołaczów-Piotrowskich i Jana Winnickich
 - ur. Jolanta Trybuszek, c. Marii z Berbeciów-Piotrowskich i Władysława Trybuszków, żona Piotra Michalskiego
 - ur. Marcin Piotrowski „Spod Stawiska”, s. Zbigniewa
 - ur. Jarosław Paweł Błaszczycha-Piotrowski, s. Tadeusza
 - ur. Piotr Bańkowski, s. Beaty z „Błażejowskich”-Piotrowskich i Andrzeja Bańkowskich
 - ur. Michał Świąc, s. Barbary z Fryniów-Piotrowskich i Leonarda Świąców
 - ur. Joanna Radwańska, wnuczka Cecylii z Fryniów-Piotrowskich i Jana Radwańskich, żona Sebastiana Mileckiego
1988- ur. Kamila Giyr-Piotrowska, c. Janusza
 - ur. Ewa Giyr-Piotrowska, c. Zbigniewa
 - ur. Alicja Bąk, praprawnuczka Marii z Piotrowskich „Z Kowalówki” i Jakuba Puchków
 - ur. Monika Piotrowska „Spod Mogiły”, c. Józefa
 - ur. Alina Paulina Kowalczyk, wnuczka Anny z Błaszczychów-Piotrowskich i Zygmunta Gacków
 - ur. Dawid Cisek, prawnuk Pauliny z Fryniów-Piotrowskich i Władysława Galantów
 - ur. Tomasz Szum-Piotrowski, s. Mariana
 - ur. Dominika Kucharska, praprawnuczka Katarzyny z Szumów-Piotrowskich i Jana Daszyków
1998- ur. Paweł Gromek, s. Aliny z Berbeciów-Piotrowskich i Dariusza Gromków
 - ur. Alicja Urban, wnuczka Kazimiery z Fryniów-Piotrowskich i Leona Urbanów
 - ur. Jakub Komorek, wnuk Zofii z Fryniów-Piotrowskich i Leona Komorków
 - ur. Jadwiga Koc, c. Beaty z Fryniów-Piotrowskich i Piotra Koców
 - ur. Nikodem Radwański, prawnuk Cecylii z Fryniów-Piotrowskich i Jana Radwańskich